PO CO I KOMU?

Był dzień, który rzucił na ziemię.
Był dzień, który zabił nadzieję.
Był dzień, który pozbawił złudzeń.
Był dzień, który uwolnił z marzeń.
Był dzień, który musiał przyjść,
Nawet nie szary – czarny.
Był dzień, że małe zło makabry.
Był dzień, jak węgiel brudny, zimny.
Był dzień, jak noc w środku zimy.
Ostudził rozpaloną głowę,
A większość słów pozbawił znaczeń.
Pokazał mi, że nic nie znaczę.
Że mało miejsca na tym świecie,
A puzzle życia ktoś poplątał,
Wisi nade mną jakaś klątwa.
Ból wciąż istnieje, ty już wiesz co…
Jest zło za dobro i zło, za zło.
Życie to pusta wegetacja.
Życie, nie warta sensu praca.
Pieniądz, bo tylko on się liczy.
Miłość to slogan, który milczy.
Ja ściany płaczu nie pokonam.
Me życie – wyboista droga.
Wszystko to razem gówno warte.
Środa. Jaki będzie czwartek?
(I kurwa po co?)

PRZEPRASZAM

Przepraszam, że żyję wśród was.
Przepraszam, że wtrącam się do waszych spraw.
Przepraszam, że ośmielam się coś czuć.
Przepraszam, że używam wulgarnych słów.
Przepraszam, że budzę się co świt.
Przepraszam, że psuję wam tyle krwi.
Przepraszam, że ciągnę wóz, jak wół.
Przepraszam, że mieszam was do moich snów.
Przepraszam, że zamykasz mi przed nosem drzwi.
Przepraszam, że wciąż ze mnie drwisz.
Przepraszam, że boli mnie ząb.
Przepraszam, za każdy mój błąd.
Przepraszam, że chcę czegoś chcieć.
Przepraszam, że nie mogę znieść…
Że wieszacie na mnie ciągle psy,
Zrzucacie swą złość na mój krzyż.

Jestem błaznem, który dusi swe smutki wciąż.
Jestem błaznem, lecz ja też mam dość.
Jestem, jak wiatr, który nie ma gdzie wiać.
Jestem, jak ptak, któremu skrzydeł brak.
Jestem, jak zając, pieczony w pasztecie,
Lecz nie jestem sobą, choć kimś jestem przecież?

O NICZYM, CZYLI O ŻYCIU

Proszę przyjedź, już doczekać się nie mogę.
Tylko przyjedź, wiem, masz swoją własną drogę.
Miałaś rację. Po co ten wariacki taniec?
Niech taksówka jedzie dalej, ja zostaję.
Proszę przybądź, już doczekać się nie mogę.
Jeśli nie ty, kto wykona moją wole?
Tylko twoje smutne nauki są prawdziwe.
Zwariowanie, lepiej trupem być niż żywym.
Gruby sznurek i niech tak już pozostanie.
Po co kłótnie i powroty, lub rozstanie?
Sucha gałąź, bo tak bywa w filmach grozy,
Jakiś piorun. Schody dawno wyszły z mody.
Z boku rzeka, w której pływa śnięta ryba,
A nad rzeką z ćwiartką wódki siedzi rybak.
Lecz wracając do wieszania. Tak. Już lepiej.
Może jednak się utopię, nie powieszę?
No, bo dyndać tak na wietrze jest nieładnie.
Nieestetycznie, niebezpiecznie… A, jak spadnę?
Na dodatek, nie na głowę, lecz na dupę?
Znając fart swój wlecę jeszcze w krowią kupę.
Tak. Odpada. Wisielcem nie pozostanę.
Więc topielcem? W ten grudniowy, zimny ranek…
Ale zaraz. Kto wyrąbie mi przerębel?
Wędkarz? Zaraz pewnie się przeziębię?
Więc co jeszcze? Od myślenia pęka głowa.
Może procha? Tak, to może być metoda.
Łykam chyżo, jeden drugi, trzeci leci…
W gardle klucha, piguła, to nie kotlecik.
Nie dam rady. Przeokropne jest to świństwo.
Teraz wiem, zabić się to skurwysyństwo
Mniejsze, niż żyć na tym łez padole,
Otoczonym przez wariatów, lecz (dziś) to wolę.

MUSISZ MARZYĆ, BY ŻYĆ

Ma żyć, choć boli tak.
Marzyć, o kurwa mać.
Ma żyć, Boże, tego chcesz?
Marzyć, choć żyć, jak pies.
Marzyć, to złudna rzecz.
Mamisz, że dobrze jest.
Ma mieć, ty masz mu dać.
Mamisz. Odkręca gaz.
Nie żyć, bo skąd brać sens?
Nie marzysz, nie istniejesz, nie ma cię!
Osiągnąłeś, co nie osiągalne.
Uczyniłeś z nocy dni czarne.

MAM DOŚĆ!

Dosyć bezsensu życia, frustracji,
Ciągłych złorzeczeń, manipulacji,
Moją osobą i pragnieniami.
Dość łgarstw, obłudy, męczcie się sami!
Tu słowa, będą tylko słowami.
Kłamstwa górują, nad uczuciami.
Mam dość swych marzeń. Gaśnie nadzieja.
W garstkę popiołu wszystko się zmienia.
Istota istnienia przestała istnieć.
Dół. Wielka pustka. Zasypcie ziemię.
Mój mały światek koczy się ze mną.
Wam ludziom i tak będzie wszystko jedno.
Ot był i nie ma. śmierć go skosiła.
Żył, był, wyschła żyła.
Dobro. Czy takie słowo istnieje?
Za dobroć zawszę dostaję w ciemię.
I odlot, na dno kolejnej flaszki.
Mam dość. Zostawcie.
Sto lat? Nie tu.
W piekle jest cieplej.

SMUTKI

Położony na łopatki kolejnym smutkiem ciosem pluję krwią.
Czy warto? Nie warto mówić tego, co się czuje.
Dół wielki, że słyszę tupanie kangurzych stóp.
I ułup! I spadam na kolejne dno! I ułup!
Tak dobrze trwa tak krótko. Tak źle trwa bez przerwy
I ułup! I kolejny uśmiech pod tytułem warto żyć
Przewala kolejne cuchnące dni. Pierdut!

PRAWDA

Prawda po kocich kroczy łbach.
Prawda, tak wiele twarzy ma.
Dorośniesz, wyrzucisz ją na szrot.
Już wiesz: tu rządzi fałsz i zło.

OGIEŃ PIEKELNY

Do raju bram droga daleka.
Nikt u raju bram nie czeka.
Dla mnie strzałka w drugą stronę
W dole miejsce zapewnione.
Abonament, za me czyny,
Tam, gdzie śmieci, popłuczyny.
Wiem, wyląduję w piekle,
Tak szczerzę, trochę się boję…
Kto mnie będzie przyrządzał,
Baba Jaga, czy goje?
Na czym będą mnie smażyć?
Dusze, czy zwłoki moje?
Delma, Rama, czy Kama?
Margaryna, czy olej?
Właściwie nie. Stres już minął.
Zdrowe żywienie, jest w modzie,
Więc nie usmażą mnie w ogniu,
Lecz ugotują w wodzie.

MÓJ POGRZEB

Nie ma dnia, bym nie dostał w łeb
Nie ma ucieczki, wszędzie jest źle.
Azylem nie jest nawet mój sen
I tu upiory nachodzą mnie
Dnia codziennego, niemocy łez
Żadnych przystani, wśród morza burz.
Może niedługo… Nareszcie! Już!
Mój pogrzeb. Karawan toczy się z turkotem.
Zamilkłem, milczenie jest złotem.
Mój pogrzeb. Pies osikał tuje.
Jak pięknie ktoś smutek markuje.
Mój pogrzeb. Dwie osoby na krzyż.
Łza w oku. Z żałością się patrzysz.
Mój pogrzeb. Białe tulipany.
Za moment, będę pogrzebany…

Ps.

Lecz zaraz. Jeszcze nie w tej chwili!
Powoli mili i nie mili.
Mam czas na smutek, gorzkie teksty,
O śmierci, trupach dole wiecznym.
Powoli, ja tylko blefuję.
Nic z tego, jeszcze wam potruję.
Potęga w mojej głowie jest,
Świadomość życia, jego sens,
Wiara w piękny, lepszy dzień.
Nadzieja, że ziści się sen.
Rankiem słońce świeci fest,
A jak nie, to co? Niech siorpi deszcz.
Złe myśli znikną, odejdą w dal,
Bo zawsze można się z czegoś śmiać.
Nie wpuszczę smutku, choć przytłacza mnie,
Skopię mu dupsko, niech spada hen.
Parszywe prawdy odgonię stąd,
A z trosk codziennych zostanie swąd.
Zgliszcza zwątpienia nie martwią mnie.
Czwartek, nareszcie piękny dzień.

ŚMIERCI PIEŚŃ („My wild love”)

Dookoła czujesz swąd
Miłość już dogasa,
W nieskończoność błąkasz się
To twa ostatnia szansa.
Ptaków śpiew nie koi już
Lęków chorej duszy.
Zamknij oczy z nami chodź
Ty tu tkwić nie musisz.
Z krzyku twoich zwiędłych snów
Nieprzespanych nocy,
Z dołów nieudanych dni,
Wijąc się w niemocy.
Z marzeń został szary pył,
Szklane świecą oczy
W zniechęceniu, ciągle sam
W poprzek drogi kroczysz.
Szarpie cię za ramię cień,
Wabi cię kostucha,
Zamknął się przed tobą świat
W kryształowych lustrach.
Dalej tak nie możesz trwać,
Podaj swoje dłonie
Na krawędzi bólu stań,
Ona cię uzdrowi.
Zawirujesz razem w takt,
Rytm podają wrony,
Cną melodię nuci kat:
Będziesz wyzwolony.
Zaintonuj śmierci pieśń,
Rytm podają wrony
A melodię niesie wiatr:
Jesteś wyzwolony.
Wyzwolony,
Wyzwolony,
Wyzwolony…