ANARCHIA (MINISTER ZDROWIA NIE OSTRZEGAŁ)

Błąd! Policja walczy?
To jest system!
Błąd! Policja broni?
Absurd!
Bez wyjęcia broni?
Pały kwitną kwieciem!
Tarcze, hełmy, gaz,
Księżyc świecił,
Ale zgasł.
Nie ma nic.
Nic nie ma.
Nie widać wyjścia
Z chaosu.
Nie ma nic.
Nic nie ma.
Jest władza.
Kij i marchewka,
Frustracja i zdrada,
Szmal i ból,
Pokój – radość?
Deszcz, deszcz,
Grzmot, wojna…
Rewolucja bliżej.
Zgrzyt.
Policja walczy?
Anarchia żyje?
Miłość? Nie!
Przyjaźń? Źle!
Paranoje?
Całe życie…
Nasze ludzkie…
Tak nieludzkie.

PAL (SIĘ DO MNIE)! (MINISTER ZDROWIA OSTRZEGAŁ)

Kłęby dymu buchają z dali…
Pożar? Kobieta peta pali.
Kiedyś dziewczyna ładna, wysoka,
Dziś nikt już na niej nie zawiesi oka.
Siateczka zmarszczek na całej twarzy,
Papieros jednak ciągle się żarzy.
Pożółkłe zęby, z ust jedzie siarą,
Od lat zwą lale tą: Szarą marą.
Dym wali z nozdrzy, jak z paszczy smoka.
Czy ktoś zapłacze przy takich zwłokach?
Siano palone z taką rozkoszą,
Nogi patyki, ledwo ją niosą.
Płonąca „Carmen”, lecz to nie dama.
Kopciuch! Rak krtani już ją wypala.
Przyciąga, kusi, śmierć ku niej zwabia.
Pal – to wspaniała trupio zabawa.

POGROMCY (SPIRYTUSÓW) DUCHÓW

Chandra chwyciła w szpony złe i tłukła łbem o ścianę.
Zamordowałem wczoraj smutki – wszyściutkie, jakie miałem.
Choć rano trochę męczył kac – jakoś go przetrzymałem.
Znów jestem wolny. A wszystkie troski? Zanikły. Niebywałe.
Lecz jeśli wrócą nową fala, siądziemy z mym kolegą,
I wszystkie smutki – on i ja – utopim do ostatniego.
I znowu coca doda sił, by ból wypędzić z głowy,
I znów ten świat okaże się być piękny i bajkowy.

POSZUKIWANY POSZUKIWANA (PSL)

Brodzę w gnoju, nos przy ziemi, zafajdane gumo-filce.
Trzoda pragnie, by korytko było pełne, czasem czyste.
Zgięte plecy, – to jest absurd – ciężka syzyfowa praca.
Świnia świni – czy ta orka chociaż trochę się opłaca?
O nic z tego. Dość syfu, chlewu cuchnącego, dość klątw.
Wstaję śmiało, prostuję kark, widły z odrazą pcham w kąt.
Wyruszam, gdzie pachnie gaj, kwiat kwitnie pośród łąk,
Przez trawy szum, łany zbóż, cukrowych buraków rząd.
Do celu – po lepsze życie. Mam w tyle bitewny zgiełk.
W duszy spokój panuje, w uszach anielski brzmi śpiew.
Smród błogich dni codziennych małym bączkiem się stał.
W pędzie mijanych chwil, chaosie fałszywych, złych prawd
Przyjaciel okazał się wrogiem – nie pierwszy, nie drugi raz.
Lecz sens jeszcze w życiu odnajdę – zapukam do niebios bram.

ZŁODZIELA

Przez łzy, przez sny, przez życia syf
Dryfuje wciąż dziurawa łódź.
Złodziela, kolejny kiepski dzień.
Zło dzieje się wszędzie, we mnie też.
Złotouste węże pełzną w mrok.
Złoto, to ono czyni tutaj zło.
Z łoskotem nóż uderza o bruk,
Złodzieje hordą złażą się tu.
Zło świeci, jak do ognia ćmy
Złośliwie ściąga parchy, i psy.
Złodzieje, więzienny ciężki wikt.
Zły los wie coś, czego nie wie nikt.
Złowieszcze sępy lecą znów na żer.
Złodziela bez sensu wlecze się.

O NIM

Chciał obcinać gwiazdom sznurki,
By każdemu radość dać.
Wierzył w Boga, w ideały,
Szczytne cele zawsze miał.
Kochał życie, ufał ludziom,
Wszystkim szczery uśmiech słał.
Myślał, że ma w krąg przyjaciół.
Sądził, że ten świat, to raj.
Wierzył, że wolność istnieje.
Marzył, że ulepszy kraj,
Ale w końcu się poślizgnął
Na gównie, którym jest świat.
I po latach sam zrozumiał,
Że przyjaźń, to jedno z kłamstw.
Wszyscy ludzie, to są świnie,
Podkładają nogi wciąż,
Mają uśmiechnięte ryje,
Lecz wierzyć im, to jest błąd.
Że alkohol daje przeżyć,
Gdy kurestwo szerzy się,
Że papieros koi nerwy,
Gdy zgryzota targa cię.
Boga nie ma, rządzi pieniądz
I dla niego łgał dziś ksiądz.
Wsiadł w samolot i odleciał…
Dziś żyje daleko stąd.

WIECZORAMI

W pląsach ulic zaułków zgiełk. Zamiera krzyk, brzmi cichy jęk.
W zakamarkach wyobraźni, w szumie liści, cieniach drzew
Świecą przerażone oczy, bije serce, dudni krew.
W skrzypieniu drzwi, upiornych snach, kryje się stres, czai się strach.

KIEDY UMIERAJĄ MARZENIA

Zmęczone płaczem dzieci cichutko w kącie tkwią,
Rodziców smętne twarze pokryte fałszu mgłą.
Kiedy wsiąknie w posadzkę kropelka marzeń znów,
Bezsilność i beznadziejność królują aż po grub.
I jeszcze smutna nutka, żałobny marsz gra w tle,
Gdy umierają marzenia, każdy dzień, to zły dzień.

KIEDY UMIERAJĄ SNY

Kiedy umierają sny, ptaki tracą swój głos.
Wyblakłe barwy dnia, jak much przybywa trosk.
Kiedy, jak zboża łan pokosem padają sny,
Wszystko jest tak ulotne, niczym akacji pył.
Zdmuchnięte przez wiatr myśli z łopotem lecą w dół,
I nikt nie czeka jutra – jest tylko teraz, tu.
Dziś żyje daleko stąd.

JAK ŻYCIE ZABIJA LIRYKĘ

Gdy na ciemnym niebie złoty księżyc zwisa,
Tysiącami iskier wabi mleczny szlak,
Kiedy gasną światła i umarł telefon,
Nęci świeża pościel – wtedy idę spać.