PRZYJDŹ (LUB, CHOCIAŻ ZADZWOŃ)

Czekanie, czekanie, czekanie,
Ja oszalałem! To zwariowanie!
Ziarnko, za ziarnkiem przepycha czas,
Pełznąc, jak zimny, długi gad.
W okowach uczuć, hamulcu działań,
Tęsknotach serca, potrzebach ciała.
Czekanie niweczy harmonię dnia
Okropny, fatalny duszy mojej stan.
Mózg błyskawicą mknie po przewodach,
Chciałbym zatrzymać w locie jej słowa
I jeszcze, jeszcze, i jeszcze raz
I ta rozmowa niech trwa, trwa, trwa…
Każde jej słowo dla zmysłów szał.
To było wczoraj, a dziś tak brak:
Słodkiego szeptu, co muska krtań,
I barwy głosu, co pręży kark.
Czekanie niweczy harmonię dnia.
Ja drżę, ponury mojej głowy stan.
Telefon brzęczy. Nareszcie! Tak!
I już przed sobą widzę tą twarz,
Oczy rzucające niebosiężny blask…
Słucham. – Czy można…? – Basowy brzmi głos.
Nie do mnie. I znowu przybyło trosk.
I dalej: czekanie, czekanie, czekanie…
Ja oszalałem! To zwariowanie!
Czekanie niweczy harmonię dnia,
Fatalny, okropny duszy mojej stan.
Czekanie, czekanie, czekanie, czekanie…
To usychanie, to obumieranie.