Minął rok. Okrągły rok się znamy.
Co było, a co jest pomiędzy nami?
Dziura, i chyba tak już będzie.
Kto żyje w błędzie, a kto w obłędzie?
Na to pytanie dziś nie odpowiem,
Lecz może z nowym rokiem się dowiem?
Tamten, miniony był bardzo dziwny,
Były i wzloty, doły, mielizny…
Styczeń zaczynał się tak radośnie.
Już po sylwestrze czułem, że rosnę,
Że będzie dobrze, lub jeszcze lepiej,
Coś z mego życia nareszcie zlepię.
Potem dzień Jacka urodzinowy;
Spojrzenia w oczy, tańce rozmowy
I telefony wciąż w mojej głowie,
Radość i smutek, tak po połowie,
Długie, bywało i po godzinie.
Czasem widziałem po twojej minie…
Lecz czy tak było, czy mi się zdało?
Widziały oczy, co serce chciało?
Dzień Walentego, luty czternasty,
Kolejny wielki nadziei zastrzyk.
Bo byłaś u mnie i nie przypadkiem.
Wiedziałem wtedy prędko nie zasnę.
Finiszowałem z opowiadaniem
Pisanym w obronie przed zwariowaniem.
To dzięki tobie zjawił się konie…c
I wiem, coś zostawię tutaj po sobie.
Sześć egzemplarzy, to znaczy wszystkie
Dostały osoby o których myślę,
Które pomogły mi w ciężkich chwilach,
Gdy z głowy smutek się zaczął wychylać.
Marzec to ciągłe oczekiwanie
Na twój telefon, jakieś spotkanie
Czekanie niszczy harmonie dnia,
Lecz to już z innego wierszyka znasz.
Z rzeczy przyziemnych kupiłem wieże
Cieszyłem się z tego faktu szczerze,
Lecz jeszcze bardziej, gdy o tym mowa
Cieszyła każda z tobą rozmowa.
Świat był radosny i przestał nużyć
Nie czułem jeszcze nadejścia burzy.
Wieczorna wyprawa do teatru,
Ta też wprawiła mnie w super nastrój
Zwłaszcza, że byłaś w moim domu…
Choć nie mówiłem o tym nikomu
Ciągle cię widzę w moim posłaniu,
Że wciąż myśl wraca: Tu leżał anioł.
Potem uOrkiestra Golców nam grała,
A moja głowa nie zarejestrowała,
Ilu tych braci było na scenie,
Boś przesłoniła to przedstawienie.
Już byłem pewny tego, co czuję,
Że do szaleństwa pragnę, miłuję…
Marzec był czarny, chociaż kwiecisty
Ciągle wierzyłem i słałem listy,
Raptem grom z nieba kwietniowe południe.
Mocny cios w serce, a było tak cudnie.
W Łodzi na dworcu to się zdarzyło
Radośnie wyznałaś mi swoją miłość
I powiedziałaś: Chudnę kolego…-
Potem, że kochasz, ale… innego.
Jednak marzyłem wciąż o spotkaniu,
Nie chciałem wierzyć tamtemu zdaniu,
Zacząłem biegać goniąc marzenia…
Koniec! Trafiłem do strefy cienia…
A potem znów się podpuścić dałem,
Chociaż nie wyszedł z tego zakalec.
Maj. Ja też chudłem, ja też kochałem,
I wariowałem, kosiłem, biegałem.
Ciągle mówiłem: W miłości siła!
W głowie huczało: Co za dziewczyna!
Czerwiec. Pół roku w mig opisane,
Jeden totalnie potworny zamęt.
Jeszcze ogniska jasne płomienie,
W którego blasku goryczy cienie
Muskały smutek, co nóż mógł ostrzyć.
Ty być tu miałaś, przyjechać w gości.
Tyle radości, tyle nadziei,
Znów okłamałaś, diabli byt wzięli.
I znów mówiłem sobie: To koniec…
Ale twój szczebiot po drugiej stronie…
On znów to sprawił, że myśl szalona
Przyszła do głowy. Amor pokonał.
Lipiec. Tak bałem się go okropnie,
Ja, co myślałem dotąd roztropnie
W dół wpadłem wielki. Cisza w eterze.
Czułem się, jak to niechciane zwierze.
Urlop i Ada, łyczek otuchy,
Zawirowania, gin do poduchy.
Dzień ten, którego nie zapomnę
Wtedy cudowny, lecz dziś to pogrzeb.
Stało się nagle, niby przypadkiem
Smak ust, żar wielki, twe lico gładkie…
To imieniny me… wiesz o czym piszę?
Co wydarzyło się oprócz życzeń?
Znów świat był piękny i kolorowy,
Lecz do kolejnej tylko rozmowy.
Ja, że spełniają się me marzenia,
Ty, że pomyłka, gest zapomnienia…
I znów kilometr miga pod stopą,
W czaszce pulsuje. Ja jestem idiotą!
Napiszę brzydko: Odpierdoliło!
A delikatniej: Przeklęta miłość!
Ciągle wierzyłem, ciągle walczyłem,
W bólu dwadzieścia kilo zgubiłem,
Czekałem sierpnia, jak oszalały…
Ja byłem ślepcem: Skruszę te skały!
Tak w to wierzyłem, jak Papież w Boga.
Cierpienia już wiem, jak wygląda droga.
Przyjazne głosy ciągle mówiły:
Skręć, odpuść, zostaw… Lecz myśli biły.
Rozum, czy serce? Co u mnie większe?
Jedno i drugie wciąż w poniewierce.
Gdyby nie ciepłe przyjazne ręce,
Nie wiem, czy ujrzałby mnie ktoś więcej.
Te wszystkie noce przez które śniłem
O ukochanej, o tej jedynej…
Aż przyszedł sierpień, wypad nad morze.
Wierzyłem w siebie, że może morze
Coś tu odmieni, że gdy mnie poznasz
Popatrzysz cieplej na moją postać.
Jednak uczucia ambiwalentne,
Wspomnienia także czyste i mętne,
Tutaj te gorsze zamknę milczeniem
Farsę i tanie przedstawienie.
Byłaś tak blisko, zawsze u boku.
Dni kilka pierwszych niebiański spokój
I bajka, w którą tak trudno wierzyć
I nowy powiew miłości świeżej.
Ja pokochałem cię w dwóch osobach,
Więc pogłębiła się ma choroba.
Tu jeszcze bardziej zrozumiałem,
Że miłość może być towarem,
Że przyjaciele mnie nie zawiodą
Nawet gdy czasem trudno mi z sobą.
Co było później też pisać nie chcę,
Lecz by nie było luki w tym tekście
To wspomnę spacer i w tańcu chwile,
I wiem, że gdy słoń pląsa z motylem
Motyl się męczy w takiej niewoli,
Lecz przyznam cudnie było słoniowi.
Wrzesień. To dziwne, lecz nieźle było.
Choć odtrąciłaś mnie i mą miłość,
Choć była dwójka, dupa w opisie
Dnia codziennego i pełzło życie,
Bolała noga, tak się broniłem…
Ja znów przegrałem. Znów zadzwoniłem.
Wiem, jestem idiotą, kretynem, osłem,
Lecz swoje serce na tacy niosłem.
Choć głos się łamał znałem szczegóły.
Nie chciałem kochać, ani być czuły,
Być tylko głosem, tylko na chwile
I to te gorsze- raczej zwątpiłem.
Zacząłem w siatkę w szkole pogrywać,
By swoje stresy odreagowywać.
Króciutki wypad do Wrocławia,
Co nic nie zmienił, lecz radość sprawiał.
I znów kolejne załamanie,
A w głowie Ania, choć w uszach: A nie.
Październik. Znów mówię sobie to koniec,
Lecz każdą myślą do ciebie gonię,
Chwytam słuchawkę, by wzbić się w górę,
I spadam na łeb, znów wegetuję.
Na szczęście bywają malutkie błyski,
Jest kilka osób tak strasznie bliskich,
I ten aniołek, o blond czuprynie,
To o wspaniałej młodej dziewczynie,
Co pokazała kierunki nowe
Budząc z letargu moją osobę,
Biorąc mój numer telefonu
Niby przy wszystkich, a po kryjomu.
Listopad. W większości kiepskie chwile,
Choć wiem, że cierpię, lecz się nie mylę.
Bo drugiej takiej nie znajdę raczej… (?)
Skaczę przy siatce, pod koszem skaczę
I nawiązuję znajomość nową
Z maratończykiem. – wprost odlotowo.
Lecz każda chwila bez twej osoby,
Kamienne w dół wiodące schody.
A kiedy byłaś ręce mi drżały,
Wnętrze się grzało, oczy skakały,
I wciąż nie mogłem sobie poradzić,
Choć niby silny, tutaj tak słaby.
Lekka choróbka moja i córy,
Mała drobnostka, tylko szczegóły.
Kuzyn wraz z żoną, których poznałem
Na moment świeżością tchnęli, zapałem,
Nową radością, bo ich postacie
W mym małym światku mają swe racje.
Po czym ruszyłem rozwodowe sprawy
To z przyjemnością i bez obawy.
Lecz ciągle wraca myśl o dziewczynie,
Tej wyjątkowej, jednej, jedynej…
Zielone włosy pomóc mi miały
Przywrócić wiarę w me ideały,
Pokazać kilku bliskim osobom,
Że mimo barw tych wciąż jestem sobą.
Po czym znajomych znów całe mrowie
Nie daje zdurnieć do końca głowie,
Która zaczyna nowe pisanie.
Przegrałem ruszając opowiadanie.
Pisząc część drugą tak osobistą,
Że ciężko było pojąć to wszystko
I coraz bliżej byłem zwątpienia,
Chciałem się wyrwać z uzależnienia.
Gdyby nie zjawiał się ten piegusek,
Co dawał tyle czułości, wzruszeń,
Zapewne dawno dałbym już spokój
I czujniej zaczął rozglądać wokół.
Jeszcze sms sformułowany tak,
Że go tylko przyłóż do rany.
To znów aniołek dał znać o sobie,
A ja, no właśnie… i znów po głowie.
Grudzień. Zbyt wiele się nie zmieniło,
Co w dzień pragnąłem nocą się śniło,
Dziwne rozmowy zaczęły męczyć,
Musiałem wyrwać się z tych pajęczyn.
Słowa sprawiały ból coraz większy,
Czekanie zaczęło gasić i dręczyć,
I nie dawałem dłużej już rady,
Bo mordowały mnie te układy.
I jeszcze miesiąc, tak wciąż mówiłem,
A podświadomie w zmiany wierzyłem.
Tak spłynął roczek. Czy był szczęśliwy?
Zerkając dziś z pewnej perspektywy,
Że co nie zabija, czyni silniejszym.
Psychicznie większy, lecz czy mądrzejszy?
Z obawą patrzę na roczek nowy…
Czy wreszcie wypchnę cię z mojej głowy?
ROZWIĄZANIA [MNIE NIE MA… ANEKS DO (L) AME NUE – PIERWSZY LISTOPAD – OSTATNI WIERSZYK O…]
Nie będę darmowym killerem od czarnej roboty.
Wiem łatwo się przyzwyczaić, że kiedy kłopoty
Z furią, lawiny siłą szturmują tamte drzwi
Dzwoni telefon, bo w kolejce kiepskie stoją dni.
A kiedy bywa dobrze znów jestem nikim… zerem…
O przepraszam, ona mówi czasem – przyjacielem.
Nie będę już wymiataczem od czarnej roboty.
Nie zdzierżę! Nie mam siły! Mam swoje kłopoty!
A kiedy znów je miewam rozgryzam je sam.
Bardzo gorzki i cierpki ta znajomość ma smak.
Więc mnie nie ma… Choć chciałem… nigdy mnie nie będzie.
Wreszcie to zrozumiałem, oboje żyliśmy w obłędzie.
PRZED KOŃCEM OPADÓW
Pieniędzy ciągle jest mi brak
A ginu gorycz zabija czas
Dręczącą myśl że kiepsko jest
Że koniec coraz bliższy dno
I coraz głośniej bije dzwon
A każda myśl rozpływa się
Lecz narkotyczny obraz jej
Nawet przez alkoholu mgłę
Przebija się jak nóż przez puch
I wiem że nie pomoże nic
Ja ciągle pragnę obok być
I walczył będę póki duch
Dopóki nie opuści mnie
Nadziei z ostatnim zębem kęs
A w żyłach ciepła dudni krew
By patrzeć w oczy tak jak pies
Usuwać smutki dawać cień
Nadstawiać kark gdy czyha wróg
I choć kolejny zada cios
Nie bacząc na mój goły tors
Na to że słowo rani też
Okruchy wspomnień zlepię znów
Bym nabrał sił i bym mógł znów
Cieszyć się nawet deszczowym dniem
Poskładam w pozytywną chęć
Nawet to co morduje mnie
Tak bardzo pragnę chcę być jej
DRESZCZE (ZAMIAST ŁEZ)
Tu nawet deszcz płacze w pustym sadzie,
Wiatr wyje, szlocha w mojej sprawie.
Sunąca z lekka mgła się upomina,
Czasu każda niemrawo płynąca godzina,
Radość opóźniona, jak zwykle co roku,
Udawany codzienny, tak grobowy spokój.
A że trudno w rozgardiaszu odkryć o co,
Powiem prosto: by nie kończyć, by rozpocząć!
K.O.(LOS).
Dziś zrozumiałem, jak jestem ważny
Dziś wystarczyło słowo, by gwiazdy
Hukiem zwaliły się na mój czerep.
Wiem, że nic nie wiem, A co jest z niebem?
Znów nieuchwytne jest, nierealne,
Mój rozum tego już nie ogarnie.
I znów pompuję i głowę cisnę,
Aby zapomnieć. O kurwa! Nie myśleć!
Aby się wreszcie umieć przebudzić,
Wrócić do życia. Wrócić do ludzi.
Przerwać szaleństwa pęta ogromne
I przestać myśleć, umieć zapomnieć.
Bez alkoholu, innych używek,
Nie dać się kopać, dotrzeć do żywych.
I znów pompuję i głowę cisnę;
Chcę się obudzić! Chcę trzeźwo myśleć!
Bo zrozumiałem dzisiaj, że jestem:
Meteorytem, przelotnym deszczem,
Żywą zabawką, śmiesznym pajacem,
Ruszam ochoczo, gdy kiwnie palcem.
I znów pompuję i głowę cisnę,
Żeby zapomnieć, żeby nie myśleć.
Gdy każda data jest wymazana,
Mówię dwa zdania, słyszy trzy zdania,
Gdy oczekiwań jest cały worek,
Gdy do dawania zatkany korek,
Ja znów pompuję i głowę cisnę…
Choć bardzo kocham, nie będę myśleć.
Kolejny raz wygra z rozumem
Miłość szalona. – Nic nie rozumiem!
Choć tak się staram i głowę cisnę
Nie mogę zasnąć, znów o niej myślę.
PORAŻKA
Nie mam korzeni! Wiatr wciąż mnie pcha,
W dal wciąż pcha. Czy złapie mnie ptak?
Czy trafię na beton, czy na żyzny grunt?
Czy się chwycę gleby, czy pożre mnie wół?
Czy wyrośnie ze mnie piękny, złoty kwiat?
Co by się nie stało, będę wiecznie trwać.
Zawsze są dwa wyjścia, los rządzi, jak chce:
Raz kwiatem, raz łajnem, raz łzy, a raz śmiech.
HUŚTAWA
Oczami, uśmiechem, każdym miłym słowem
Rozpalasz serce i budzisz nadzieje znów nowe,
Po czym trąba wietrzna ogarek dogasza
Beznamiętnym tekstem: Nie dla psa kiełbasa.
Nie huśtaj! Zaprzestań, bo dostaję mdłości!
Raz w górę, raz w dół, ze smutku w radości.
Nie kołuj! Już dłużej wytrzymać nie mogę,
Różowe okulary spadły na podłogę.
Już w czarnej czeluści zanurzona głowa.
Tak było wczoraj, a jutro? To samo od nowa…
Oczami, uśmiechem, każdym miłym słowem
Rozpalasz serce i budzisz nadzieje tak nowe,
Po czym podmuch wiatru ogarek wygasza
Jednym krótkim zdaniem: Nie dla psa kiełbasa.
Nie huśtaj! Zaprzestań, bo dostaję torsji!
Znów w górę, znów w dół od smutku w radości.
Już nie kręć! Me serce wytrzymać nie może
Różowe okulary w proszku na podłodze
I w czarne czeluście zanurzona głowa…
Tak było wczoraj, a jutro? To samo od nowa.
Oczami, uśmiechem…
DRAMAT
Kolaborując ze swoim sercem nie szukam zmian,
Choć rozum stara się tłumaczyć, że umrę z ran
Jestem naiwny i w swej miłości ja ciągle trwam.
A że czasami trzyma mnie tylko nadziei kilka gram
Znów walczę, znów się tłukę, jak w narkotycznym śnie,
Na skroniach zlanych potem czuję dłonie twe, usta twe.
Wystawiam, ostrze wzrok, nastawiam nieprzytomny słuch.
Czy to twój krok słyszę, twój głos? Zły duch!
Czy będę meteorytem, gwiazdą jednego sezonu?
Popatrz, ja kocham i ciągle płonę, płonę, płonę…
Czy się wypalę na popiół? Czy taki będzie koniec?
SZAŁ
Bardzo powoli przyzwyczajam się nie słyszeć,
Próbuję odnaleźć siebie w nastałej ciszy.
Tak chciałbym nie odróżniać dobra od zła
I liczę do dziesięciu, by nie wpaść a szał.
Znów tłukę kilometry, znów w kosza gram,
By jeszcze móc oddychać, nie wypaść z ram.
Już zapomniany gin z tonikiem, oraz wóda
Bez niej pusto, bez niej szaro, nuda, nuda…
Swe marzenia mam zamknięte w starej szafie,
Gdy się budzę wmawiam sobie, że potrafię,
Że rozkocham, jak ja kocham, do szaleństwa,
A tymczasem patrzę w oczy jej na zdjęciach.
Jeszcze wierzę.- Ponoć wiara czyni cuda
– że zwyciężę, wciąż w to wierzę, że się uda.
35
Kontury rozmazują się, rozpływają,
Prawdy blednąc: naprężają, wyginają,
Pokazując zafajdany, goły zad.
Burząc spokój i młodzieńczy niszcząc ład
Już bezduszni, jakby starsi i mądrzejsi,
Jednak smutni, przygarbieni, trochę ciężsi
Od doświadczeń nawarstwianych poprzez los,
Który daje kolejnego pstryczka w nos
Udajemy, że już nic nas nie zadziwi,
Że my, to my. Nie zwierzęta, lecz myśliwi.
Dziś kolorów tak przyblakłych nie widzimy,
Choć wstydzimy się, udajemy i szydzimy,
I szydzimy z tej młodzieży, co nastała,
Bo już wiemy: Jutro będzie taka sama.