(MINISTER ZDROWIA OSTRZEGA) PAL (SIĘ DO MNIE)!

Kłęby dymu buchają z dali…
Pożar? Kobieta peta pali.
Kiedyś dziewczyna ładna, wysoka,
Dziś nikt już na niej nie zawiesi oka.
Siateczka zmarszczek na całej twarzy,
Papieros jednak ciągle się żarzy.
Pożółkłe żeby, z ust jedzie siarą,
Od lat zwą lale tą: Szarą marą.
Dym wali z nozdrzy, jak z paszczy smoka.
Czy ktoś zapłacze przy takich zwłokach?
Siano palone z taką rozkoszą,
Nogi patyki, ledwo ją niosą.
Płonąca „Carmen”, lecz to nie dama.
Kopciuch! Rak krtani już ją wypala.
Przyciąga, kusi, śmierć ku niej zwabia.
Pal – to wspaniała trupio zabawa.

WIECZORAMI

W pląsach ulic zaułków zgiełk. Zamiera krzyk, brzmi cichy jęk.
W zakamarkach wyobraźni, w szumie liści, cieniach drzew
Świecą przerażone oczy, bije serce, dudni krew.
W skrzypieniu drzwi, upiornych snach, kryje się stres, czai się strach.

KIEDY UMIERAJĄ MARZENIA

Zmęczone płaczem dzieci cichutko w kącie tkwią,
Rodziców smętne twarze pokryte fałszu mgłą.
Kiedy wsiąknie w posadzkę kropelka marzeń znów,
Bezsilność i beznadziejność królują aż po grób.
I jeszcze smutna nutka, żałosny marsz gra w tle,
Gdy umierają marzenia, każdy dzień, to zły dzień.

KIEDY UMIERAJĄ SNY

Kiedy umierają sny, ptaki tracą swój głos.
Wyblakłe barwy dnia, jak much przybywa trosk.
Kiedy, jak zboża łan pokosem padają sny,
Wszystko jest tak ulotne, niczym akacji pył.
Zdmuchnięte przez wiatr myśli z łopotem lecą w dół,
I nikt nie czeka jutra – jest tylko teraz, tu.

POGROMCY (SPIRYTUSÓW) DUCHÓW

Chandra chwyciła w szpony złe i tłukła łbem o ścianę.
Zamordowałem wczoraj smutki – wszyściutkie, jakie miałem.
Choć rano trochę męczył kac – jakoś go przetrzymałem.
Znów jestem wolny. A wszystkie troski? Zniknęły. Niebywałe.
Lecz jeśli wrócą nową falą, siądziemy z mym kolega,
I wszystkie smutki – on i ja – chyłkiem utopim do ostatniego.
I znowu coca doda sił, by ból wypędzić z głowy,
I znów ten świat okaże się być piękny i bajkowy.

KRZYKI i SZEPTY

Są dni, kiedy potrzebny jest krzyk.
Dudnienie w uszach, bębenków zgrzyt,
Skowyt zdolny roztrzaskać mur,
Odegnać stada gryzących bzdur.
Są dni, kiedy potrzebny jest głos,
By rozwiał mgłę codziennych trosk.
Tak delikatny, jak wiatru świsty,
By cicho szeptał i pieścił zmysły.
Są dni, kiedy nie trzeba słów.
Wystarczy oddech, niemy ruch ust.
Jest spojrzeń mowa i gestów czar,
Cisza mówiąca: wszystko jest naj.

(MA) RUDA (KOBIETA ZMIENNĄ JEST)

Czarna, a ruda, jak Szkot stary.
Wzrok bystry więc, po co okulary?
Prosta, a jednak tajemnicza i magiczna.
Chora, choć niby tak ekologiczna.
Chuda, choć wydawała się być tłusta.
Pusta, choć wydawała się być rezolutna.
Cicha, chociaż tak bardzo rozwrzeszczana.
Zimna, choć parzy zmysły z kawą rano.
Światła, a jednak ciemna, jak tabaka w rogu.
Nie pije, mimo to, nie brak jej nałogów.
Miękka, a gdzie nie ruszy nowa rana.
Ruda – kobieta mocno zaplątana.

MYŚLI

Moje myśli są koszmarne,
Moje myśli nierealne,
Moje myśli dobre, złe
Dręczą już nie tylko mnie.

ZĄB? (OJ NIE)

Taki mały skurwysynek, jak ty
Ileż może napsuć krwi.
Mały, niepozorny, jak wesz.
Ja wiem, i ty to wiesz.
Monotonnie, na tę samą nutę.
W kanałach, nieczynnych, zepsutych.
Odpycha upragniona myśl.
Ucieczka, rejterada w sny.

NIEMOC

Chciałbym zapomnieć tak wiele spraw,
Tak wiele spraw i jedną twarz,
I chciałbym cofnąć tak wiele słów,
I wiele wcisnąć wam do ust.
Chciałbym nie widzieć całego zła,
Bo gdy je widzę trafia mnie szlag.
I chciałbym umieć zatrzymać czas.
Niech gra orkiestra, tango niech trwa.