Żar tak buchał, że figowy Listek, to zbyt wiele.
Bil wziął Zamach, o w skitlesa zmienił żelek.
ERos, sam Bóg miłości z hukiem spadłby z nieba,
Zamieniłby się Miło Szazy głosem śpiewał.
A chłopaki Goło tak, Wałęsali się po plaży,
Po to przecież Lato jest, by tyłki smażyć.
Z ciepłą flaszką Mazowieckiej pod pazuchą,
Bo nie każdy to wytrzyma – taką suchość.
Jan dał nura w otchłań Jego raj, to woda.
Król lew wystawił Pazur, ale zaraz schował.
I tak szli, i szli, a słońce dalej grzało,
I myśleli jedna? Może drugą by się zdało?
Aż pod palmą, gdzie fig góra wielka cała,
A na drzewie jeszcze jedna dojrzewała,
FUr bananów Pitagoras nie Policzy,
Mandarynek było tyle, że nie wyśnisz.
Daję słowo, to był chyba świata reKord.
Eksplozja, czar owoców, lecz to nie to.
Soku staw, gdyby z nich wyjąć.
Wymyślili. Zróbmy tu, na miejscu wino.
Bil skasował ze smakiem swój ostatni żelek
RyK orał przestrzeń, krzyk brzmiał: Przyjaciele!
Idziemy w cień palm drożdże już są,
Wal, teraz szansę masz – wyciskaj sok!
Jak z boksera w ringu płyną siódme poty,
Niedziela nie dzisiaj jest Mila roboty.
Miażdżyli, kroili, gnietli – balon obok stał.
I rwali, wyciskali – Los każdemu szansę dał.
A wieczorem obejrzeli się za siebie.
Księżyc świecił, pełnią szkieł. Jest, jak w niebie.
Trzaska gałąź dołożona do ogniska,
Bucha Dym, na plaży radość dzika.
A Gaj ostatni – dziś już takich nie ma.
Szumi swoją pieśń, i koniec – Sie ma!