To jest oszustwo, nie potrafię pojąć, jak to jest.
Nie chcę okłamywać siebie, że istnieje sens.
Zawracam. Nie mam siły nowych szukać wyjść.
Spójrz, po drugiej stronie barykady tkwisz.
A mi nie przeszkadza na ulicy czarny kot.
Jakiś piątek trzynastego? Zabobony – tylko to.
Karawana wąską, wyboistą dróżką sączy ślad,
Kusząco się uśmiechasz – wiem, to pozorów gra.
Kropla rosy, marny, szary pył, ziarnko piasku,
Przygniatany ciężarem niekoniecznie moich win.
O dniach chcę zapomnieć, nie pamiętać nocy,
Redukuję plany, nie mam już przyszłości
I nie nazwę nikogo swoim przyjacielem,
Wypluję słowo kocham nim się znów ośmielę
Sto razy, a potem sto pierwszy raz i znów.
Żadnych fantazji, dość bezużytecznych słów.
Rządzi pieniądz, politycy, czarny ksiądz.
Spokój ducha? Święte slogany poszły w kąt.
– Nareszcie – Jak wycharczał dyndający gość
– Jestem wolny, rejteruję, muszę odejść stąd
Do wieczności, tam, gdzie nie ma win.
Prócz win musujących, ale ty tu gnij.