STĄD (DO WIECZNOŚCI) JEDYNYM WYJŚCIEM JEST…

To jest oszustwo, nie potrafię pojąć, jak to jest.
Nie chcę okłamywać siebie, że istnieje sens.
Zawracam. Nie mam siły nowych szukać wyjść.
Spójrz, po drugiej stronie barykady tkwisz.
A mi nie przeszkadza na ulicy czarny kot.
Jakiś piątek trzynastego? Zabobony – tylko to.
Karawana wąską, wyboistą dróżką sączy ślad,
Kusząco się uśmiechasz – wiem, to pozorów gra.
Kropla rosy, marny, szary pył, ziarnko piasku,
Przygniatany ciężarem niekoniecznie moich win.
O dniach chcę zapomnieć, nie pamiętać nocy,
Redukuję plany, nie mam już przyszłości
I nie nazwę nikogo swoim przyjacielem,
Wypluję słowo kocham nim się znów ośmielę
Sto razy, a potem sto pierwszy raz i znów.
Żadnych fantazji, dość bezużytecznych słów.
Rządzi pieniądz, politycy, czarny ksiądz.
Spokój ducha? Święte slogany poszły w kąt.
– Nareszcie – Jak wycharczał dyndający gość
– Jestem wolny, rejteruję, muszę odejść stąd
Do wieczności, tam, gdzie nie ma win.
Prócz win musujących, ale ty tu gnij.