Żar tak buchał, że figowy Listek, to zbyt wiele.
Bil wziął Zamach… O! W skitlesa zmienił żelek.
ERos sam Bóg miłości lodem spadłby z nieba,
Zamieniłby się Miło – Szazy głosem śpiewał.
A chłopaki Goło taK, ot Wałęsali się po plaży,
Po to przecież lato jest, by tyłki smażyć.
Z ciepłą flaszką Mazowieckiej pod pazuchą,
Bo nie każdy to wytrzyma – taką suchość.
Pełna KabZa stróż na czatach wystawiony.
Kapselki kredkami zamienia w żetony
Jan dał nura w otchłań Jego raj, to woda.
Król wystawił Pazur, ale zaraz schował.
I tak szli, i szli, a słońce dalej grzało,
I myśleli jedna? Może drugą by się zdało?
Aż pod palmą, gdzie fig góra wielka cała,
A na drzewie jeszcze jedna dojrzewała,
FUr bananów Pitagoras nie Policzy,
Mandaryna taka wielka, że nie wyśnisz.
Daję słowo, to był chyba świata reKord
Eksplozja, czar owoców, lecz to nie to.
Soku staw, gdyby z nich można wyjąć.
Wymyślili. Zróbmy dziś, na miejscu wino.
Bil Tu skręcił w zębach swój ostatni żelek.
RyK orał przestrzeń. Krzyk brzmiał: Przyjaciele!
Idziemy w cień palm drożdże już są,
Wal teraz szansę masz – wyciskaj sok!
Jak z boksera w ringu płyną siódme poty,
Niedziela? Nie dzisiaj jest Mila roboty.
Miażdżyli, kroili, gnietli – balon obok stał.
I rwali, wyciskali – Los każdemu szansę dał.
A wieczorem obejrzeli się za siebie.
Księżyc świecił, pełnią szkieł. Jest, jak w niebie.
Trzaska gałąź dołożona do ogniska,
Bucha Dym. Na plaży radość dzika.
Co za bal carycy kiepskie biby
Dziwisz się, że wszystko nie na niby?
Gaj ostatni – Borek – dziś takich nie ma.
Słowika Dodał pieśń, i koniec – Sie ma!
KTO? (szukajcie, a znajdziecie) WERSJA III (Popów Głowieński)
Żar tak buchał, że figowy listek, to zbyt wiele.
Bil wziął zamach, o w skitlesa zmienił żelek.
Eros, sam Bóg miłości z hukiem spadłby z nieba,
Zamieniłby się miło – Szazy głosem śpiewał.
Fort u nabrzeża jak biała sztandaru plama
Słońce ostra siekiera wali na kolana
A chłopaki goło tak, wałęsali się po plaży,
Po to przecież lato jest, by tyłki smażyć.
Z ciepłą flaszką mazowieckiej pod pazuchą,
Bo nie każdy to wytrzyma – taką suchość.
Pełna Kabza stróż na czatach wystawiony
Kapselki kredkami zamienia w żetony.
Jan dał nura w otchłań jego raj, to woda.
Król lew wystawił pazur, ale zaraz schował.
I tak szli, i szli, a słońce dalej grzało,
I myśleli jedna? Może drugą by się zdało?
Aż pod palmą, gdzie fig góra wielka cała,
A na drzewie jeszcze jedna dojrzewała,
Fur bananów Pitagoras nie policzy,
Mandarynek było tyle, że nie wyśnisz.
Daję słowo, to był chyba świata rekord.
Eksplozja, czar owoców, lecz to nie to.
Soku staw, gdyby z nich wyjąć.
Wymyślili. Zróbmy tu, na miejscu wino.
Bil skasował ze smakiem swój ostatni żelek
Ryk orał przestrzeń, krzyk brzmiał: Przyjaciele!
Idziemy w cień palm naczynia już są,
Wal, teraz szansę masz – wyciskaj sok!
Ot jak z boksera w ringu płyną siódme poty,
Niedziela nie dzisiaj jest mila roboty.
Miażdżyli, kroili, gnietli – balon obok stał.
I rwali, wyciskali – los każdemu szansę dał.
Wojewódzki smak brzmiały słowa pierwsze
Liga mistrzów, niebo, można pisać wiersze.
Flis i aktor który przepływał na tratwie
Poczuli zapach napoju… popłynęli łatwiej.
Nowi kamraci zapraszamy w gości,
Kujawiaka zatańczymy myśmy ludzie prości.
Wlej mu! Chaos przejął tutaj władzę.
Wszystko takie mocne zrobiło się słabe.
A wieczorem obejrzeli się za siebie.
Księżyc świecił, pustką szkieł. Nikt nic nie wie.
Trzaska gałąź dołożona do ogniska,
Bucha dym, na plaży radość dzika.
Co za bal carycy kiepskie biby
Dziwisz się, że wszystko jest na niby?
Gaj ostatni – borek dziś już takich nie ma.
Słowika dodał pieśń, i koniec – Sie ma!
KTO? (odkryte) WERSJA III (Popów Głowieński)
Żar tak buchał, że figowy Listek, to zbyt wiele.
Bil wziął Aamach, o w skitlesa zmienił żelek.
ERos, sam Bóg miłości z hukiem spadłby z nieba,
Zamieniłby się Miło – Szazy głosem śpiewał.
Fort u nabrzeża jak Biała sztandaru plama
Słońce ostra Siekiera wali na kolana
A chłopaki Goło tak, Wałęsali się po plaży,
Po to przecież Lato jest, by tyłki smażyć.
Z ciepłą flaszką Mazowieckiej pod pazuchą,
Bo nie każdy to wytrzyma – taką suchość.
Pełna KabZa stróż na czatach wystawiony
Kapselki kredkami zamienia w żetony.
Jan dał nura w otchłań Jego raj, to woda.
Król lew wystawił Pazur, ale zaraz schował.
I tak szli, i szli, a słońce dalej grzało,
I myśleli jedna? Może drugą by się zdało?
Aż pod palmą, gdzie fig góra wielka cała,
A na drzewie jeszcze jedna dojrzewała,
Fur bananów Pitagoras nie Policzy,
Mandaryna taka wielka, że nie wyśnisz.
Daję słowo, to był chyba świata reKord.
Eksplozja, czar owoców, lecz to nie to.
Soku staw, gdyby z nich wszystkich wyjąć.
Wymyślili. Zróbmy tu, na miejscu wino.
Bil Tu skręcił w zębach swój ostatni żelek.
RyK orał przestrzeń. Krzyk brzmiał: Przyjaciele!
Idziemy w cień palm naczynia już są,
Wal, teraz szansę masz – wyciskaj soK!
Ot jak z boksera w ringu płyną siódme poty,
Niedziela? Nie dzisiaj jest Mila roboty.
Miażdżyli, kroili, gnietli – balon obok stał.
I rwali, wyciskali – Los każdemu szansę dał.
Wojewódzki smak brzmiały słowa pierwSze
Liga mistrzów, cymes, można pisać wiersze.
Flis i aktor który przepływał na tratwie
Poczuli zapach napoju… popłynęli łatwiej.
NoWi kamraci zapraszamy w gości,
Kujawiaka zatańczymy myśmy ludzie prości.
Wlej Mu! Chaos przejął tutaj władzę.
Wszystko takie mocne zrobiło się słabe.
KTO? (szukajcie, a znajdziecie) WERSJA IV – Wieczór Śmieszno-straszny (Głowno)
Żar tak buchał, że figowy listek, to zbyt wiele.
Bil wziął zamach, o w skitlesa zmienił żelek.
Eros, sam Bóg miłości z hukiem spadłby z nieba,
Zamieniłby się miło – Szazy głosem śpiewał.
Fort u nabrzeża jak biała sztandaru plama
Słońca ostra siekiera wali na kolana
A chłopaki goło tak, wałęsali się po plaży,
Po to przecież lato jest, by tyłki smażyć.
Z ciepłą flaszką mazowieckiej pod pazuchą,
Bo nie każdy to wytrzyma – taką suchość.
Pełna Kabza stróż na czatach wystawiony.
Kapselki kredkami zamienia w żetony.
Jan dał nura w otchłań jego raj, to woda.
Król lew wystawił pazur, ale zaraz schował.
I tak szli, i szli, a słońce dalej grzało,
I myśleli jedna? Może drugą by się wlało?
Drugą? Trzecia kurde mele to za mało!
Sto chociaż, pięćdziesiąt by się zdało!
Ta gorączka wszystkich suszy i wysysa,
Żeby deszcz mżył, aby chociaż mała rysa.
Czy trud uda jakoś się pokonać? Boża wola.
No wskakujcie na tygrysa – smutna dola.
Tak. Tygrys się oblizał na te słowa. Słuchaj
Dukatami chcą nas obdarować. Dmuchaj
Grubi kontra chudzi tak wola ludu
Deka w tym logiki nie ma trzeba cudu!
Zgaście słońce, wyzioniemy w końcu ducha!
Zróbmy sobie raj! Czy ktoś mnie słucha?
Uwierzcie w owijane czekoladki przez świstaka.
Będzie draka. Chodźmy w cień, bo będzie draka.
Aż pod palmą, gdzie fig góra wielka cała,
A na drzewie jeszcze jedna dojrzewała,
Fur bananów Pitagoras nie policzy,
Mandaryna taka wielka, że nie wyśnisz.
Daję słowo, to był chyba świata rekord.
Eksplozja, czar owoców, lecz to nie to.
Soku staw, gdyby z nich wszystkich wyjąć.
Wymyślili. Zróbmy tu, na miejscu wino.
Bil tu skręcił w zębach swój ostatni żelek.
Ryk orał przestrzeń. Krzyk brzmiał: Przyjaciele!
KTO? (odkryte) WERSJA IV – Wieczór Śmieszno-straszny (Głowno)
Żar tak buchał, że figowy listek, to zbyt wiele.
Bil wziął zamach, o w skitlesa zmienił żelek.
Eros, sam Bóg miłości z hukiem spadłby z nieba,
Zamieniłby się miło – Szazy głosem śpiewał.
Fort u nabrzeża jak biała sztandaru plama
Słońca ostra siekiera wali na kolana
A chłopaki goło tak, wałęsali się po plaży,
Po to przecież lato jest, by tyłki smażyć.
Z ciepłą flaszką mazowieckiej pod pazuchą,
Bo nie każdy to wytrzyma – taką suchość.
Pełna (Kab(za) stróż na) czatach wystawiony.
Kapselki kredkami zamienia w żetony.
Jan dał nura w otchłań jego raj, to woda.
Król lew wystawił pazur, ale zaraz schował.
I tak szli, i szli, a słońce dalej grzało,
I myśleli jedna? Może drugą by się wlało?
Drugą? Trzecia kurde mele to za mało!
Sto chociaż, pięćdziesiąt by się zdało!
Ta gorączka wszystkich suszy i wysysa,
Żeby deszcz mżył, aby chociaż mała rysa.
Czy trud uda jakoś się pokonać? Boża wola.
No wskakujcie na tygrysa – smutna dola.
Tak. Tygrys się oblizał na te słowa. Słuchaj
Dukatami chcą nas obdarować. Dmuchaj
Grubi kontra chudzi tak wola ludu
Deka w tym logiki nie ma trzeba cudu!
Zgaście słońce, wyzioniemy w końcu ducha!
Zróbmy sobie raj! Czy ktoś mnie słucha?
Uwierzcie w owijane czekoladki przez świstaka.
Będzie draka. Chodźmy w cień, bo będzie draka.
Aż pod palmą, gdzie fig góra wielka cała,
A na drzewie jeszcze jedna dojrzewała,
Fur bananów Pitagoras nie policzy,
Mandaryna taka wielka, że nie wyśnisz.
Daję słowo, to był chyba świata rekord.
Eksplozja, czar owoców, lecz to nie to.
Soku staw, gdyby z nich wszystkich wyjąć.
Wymyślili. Zróbmy tu, na miejscu wino.
Bil tu skręcił w zębach swój ostatni żelek.
Ryk orał przestrzeń. Krzyk brzmiał: Przyjaciele!
Idziemy w cień palm naczynia już są,
Wal, teraz szansę masz – wyciskaj sok!
Ot jak z boksera w ringu płyną siódme poty,
Niedziela? Nie dzisiaj jest mila roboty.
Miażdżyli, kroili, gnietli – balon obok stał.
I rwali, wyciskali – los każdemu szansę dał.
Wojewódzki smak brzmiały słowa pierwsze
Liga mistrzów, cymes, można pisać wiersze.
Flis i aktor który przepływał na tratwie
Poczuli zapach napoju… popłynęli łatwiej.
Nowi kamraci zapraszamy w gości,
Kujawiaka zatańczymy myśmy ludzie prości.
Wlej mu! Chaos przejął tutaj władzę.
Wszystko takie mocne zrobiło się słabe.
A wieczorem obejrzeli się za siebie.
Księżyc świecił, pustką szkieł. Nikt nic nie wie.
Trzaska gałąź dołożona do ogniska,
Bucha dym, na plaży radość dzika.
Co za bal carycy kiepskie biby
Dziwisz się, że wszystko jest na niby?
Niczym w deblu mogli w pary się poskładać,
No i gadać do samego rana gadać.
A gaj ostatni – borek dziś już takich nie ma.
Słowika dodał pieśń, i koniec – Sie ma!
DZIEŃ PO…
Migocą całe konstelacje i coraz więcej w skroniach gwiazd
Ech żeby tylko konsolacja nie była skutkiem ostatniej z jazd.
Zabawa trwała całą noc na bakier było znów ze snem
Dziś po dywanie tupie kot, a przyszłość widzę, jak przez mgłę
Ktoś portfel wydrenował z dieńgów a w ustach siarki czuję smak
Od róży kolec w bok się wbił, tulipan przyozdabia zad
I leżę sam już nie wiem gdzie, a już zupełnie nie wiem jak
Ręka nie może unieść się choć głowa dać próbuje znak
Coś trzyma niby superglu i demon nie pozwala wstać
I czemu moje serce dudni jakby mówiło mać, mać, mać…
Czemu te stringi cisną w głowę i czemu pierś mą ściąga stanik
A już zupełnie nie rozumiem skąd nagły świadomości zanik
I nagle wraca złotą myślą próbuje równać krok
Jak dobrze, że Dzień Kobiet jest i dobrze, że na każdy rok
Przypada tylko jeden raz bo mógłby zabić natłok świąt
Kobiety to dla was tak cierpimy zanim wpłyniemy na suchy ląd.
DELIGHT(NY) (ROZKOSZNY)
Umiem kochać, kochać tak, że żyć nie mogę,
Każdy bez niej dzień, to dzwon na trwogę.
Każda bez niej noc – nieurodzajem,
Mały uśmiech jej – plonów zbieraniem.
Umiem kochać, kochać tak, że chcę wierzyć
W żar miłości i szeptanych wciąż pacierzy.
Żadna siła nie da rady nas rozdzielić.
Będzie dobrze, dobrze tak, jak tego chcemy.
Umiem kochać, kochać tak, że oddam siebie.
Aby czuła, że jest w raju, siódmym niebie.
Muszę wierzyć, abym bez niej nie zwariował.
W rację dążeń, jasną przyszłość i jej słowa.
TREN III (NIE TERAZ)
Słońce, jak befsztyk wstaje krwawy
Z serca do mózgu prawda dociera,
Że słowa, które znaczą: „Nigdy”,
Brzmią wciąż kłamliwie, że…:”nie teraz.”
(L) AME NUE
Minął rok. Okrągły rok się znamy.
Co było, a co jest pomiędzy nami?
Dziura, i chyba tak już będzie.
Kto żyje w błędzie, a kto w obłędzie?
Na to pytanie dziś nie odpowiem,
Lecz może z nowym rokiem się dowiem?
Tamten, miniony był bardzo dziwny,
Były i wzloty, doły, mielizny…
Styczeń zaczynał się tak radośnie.
Już po sylwestrze czułem, że rosnę,
Że będzie dobrze, lub jeszcze lepiej,
Coś z mego życia nareszcie zlepię.
Potem dzień Jacka urodzinowy;
Spojrzenia w oczy, tańce rozmowy
I telefony wciąż w mojej głowie,
Radość i smutek, tak po połowie,
Długie, bywało i po godzinie.
Czasem widziałem po twojej minie…
Lecz czy tak było, czy mi się zdało?
Widziały oczy, co serce chciało?
Dzień Walentego, luty czternasty,
Kolejny wielki nadziei zastrzyk.
Bo byłaś u mnie i nie przypadkiem.
Wiedziałem wtedy prędko nie zasnę.
Finiszowałem z opowiadaniem
Pisanym w obronie przed zwariowaniem.
To dzięki tobie zjawił się konie…c
I wiem, coś zostawię tutaj po sobie.
Sześć egzemplarzy, to znaczy wszystkie
Dostały osoby o których myślę,
Które pomogły mi w ciężkich chwilach,
Gdy z głowy smutek się zaczął wychylać.
Marzec to ciągłe oczekiwanie
Na twój telefon, jakieś spotkanie
Czekanie niszczy harmonie dnia,
Lecz to już z innego wierszyka znasz.
Z rzeczy przyziemnych kupiłem wieże
Cieszyłem się z tego faktu szczerze,
Lecz jeszcze bardziej, gdy o tym mowa
Cieszyła każda z tobą rozmowa.
Świat był radosny i przestał nużyć
Nie czułem jeszcze nadejścia burzy.
Wieczorna wyprawa do teatru,
Ta też wprawiła mnie w super nastrój
Zwłaszcza, że byłaś w moim domu…
Choć nie mówiłem o tym nikomu
Ciągle cię widzę w moim posłaniu,
Że wciąż myśl wraca: Tu leżał anioł.
Potem uOrkiestra Golców nam grała,
A moja głowa nie zarejestrowała,
Ilu tych braci było na scenie,
Boś przesłoniła to przedstawienie.
Już byłem pewny tego, co czuję,
Że do szaleństwa pragnę, miłuję…
Marzec był czarny, chociaż kwiecisty
Ciągle wierzyłem i słałem listy,
Raptem grom z nieba kwietniowe południe.
Mocny cios w serce, a było tak cudnie.
W Łodzi na dworcu to się zdarzyło
Radośnie wyznałaś mi swoją miłość
I powiedziałaś: Chudnę kolego…-
Potem, że kochasz, ale… innego.
Jednak marzyłem wciąż o spotkaniu,
Nie chciałem wierzyć tamtemu zdaniu,
Zacząłem biegać goniąc marzenia…
Koniec! Trafiłem do strefy cienia…
A potem znów się podpuścić dałem,
Chociaż nie wyszedł z tego zakalec.
Maj. Ja też chudłem, ja też kochałem,
I wariowałem, kosiłem, biegałem.
Ciągle mówiłem: W miłości siła!
W głowie huczało: Co za dziewczyna!
Czerwiec. Pół roku w mig opisane,
Jeden totalnie potworny zamęt.
Jeszcze ogniska jasne płomienie,
W którego blasku goryczy cienie
Muskały smutek, co nóż mógł ostrzyć.
Ty być tu miałaś, przyjechać w gości.
Tyle radości, tyle nadziei,
Znów okłamałaś, diabli byt wzięli.
I znów mówiłem sobie: To koniec…
Ale twój szczebiot po drugiej stronie…
On znów to sprawił, że myśl szalona
Przyszła do głowy. Amor pokonał.
Lipiec. Tak bałem się go okropnie,
Ja, co myślałem dotąd roztropnie
W dół wpadłem wielki. Cisza w eterze.
Czułem się, jak to niechciane zwierze.
Urlop i Ada, łyczek otuchy,
Zawirowania, gin do poduchy.
Dzień ten, którego nie zapomnę
Wtedy cudowny, lecz dziś to pogrzeb.
Stało się nagle, niby przypadkiem
Smak ust, żar wielki, twe lico gładkie…
To imieniny me… wiesz o czym piszę?
Co wydarzyło się oprócz życzeń?
Znów świat był piękny i kolorowy,
Lecz do kolejnej tylko rozmowy.
Ja, że spełniają się me marzenia,
Ty, że pomyłka, gest zapomnienia…
I znów kilometr miga pod stopą,
W czaszce pulsuje. Ja jestem idiotą!
Napiszę brzydko: Odpierdoliło!
A delikatniej: Przeklęta miłość!
Ciągle wierzyłem, ciągle walczyłem,
W bólu dwadzieścia kilo zgubiłem,
Czekałem sierpnia, jak oszalały…
Ja byłem ślepcem: Skruszę te skały!
Tak w to wierzyłem, jak Papież w Boga.
Cierpienia już wiem, jak wygląda droga.
Przyjazne głosy ciągle mówiły:
Skręć, odpuść, zostaw… Lecz myśli biły.
Rozum, czy serce? Co u mnie większe?
Jedno i drugie wciąż w poniewierce.
Gdyby nie ciepłe przyjazne ręce,
Nie wiem, czy ujrzałby mnie ktoś więcej.
Te wszystkie noce przez które śniłem
O ukochanej, o tej jedynej…
Aż przyszedł sierpień, wypad nad morze.
Wierzyłem w siebie, że może morze
Coś tu odmieni, że gdy mnie poznasz
Popatrzysz cieplej na moją postać.
Jednak uczucia ambiwalentne,
Wspomnienia także czyste i mętne,
Tutaj te gorsze zamknę milczeniem
Farsę i tanie przedstawienie.
Byłaś tak blisko, zawsze u boku.
Dni kilka pierwszych niebiański spokój
I bajka, w którą tak trudno wierzyć
I nowy powiew miłości świeżej.
Ja pokochałem cię w dwóch osobach,
Więc pogłębiła się ma choroba.
Tu jeszcze bardziej zrozumiałem,
Że miłość może być towarem,
Że przyjaciele mnie nie zawiodą
Nawet gdy czasem trudno mi z sobą.
Co było później też pisać nie chcę,
Lecz by nie było luki w tym tekście
To wspomnę spacer i w tańcu chwile,
I wiem, że gdy słoń pląsa z motylem
Motyl się męczy w takiej niewoli,
Lecz przyznam cudnie było słoniowi.
Wrzesień. To dziwne, lecz nieźle było.
Choć odtrąciłaś mnie i mą miłość,
Choć była dwójka, dupa w opisie
Dnia codziennego i pełzło życie,
Bolała noga, tak się broniłem…
Ja znów przegrałem. Znów zadzwoniłem.
Wiem, jestem idiotą, kretynem, osłem,
Lecz swoje serce na tacy niosłem.
Choć głos się łamał znałem szczegóły.
Nie chciałem kochać, ani być czuły,
Być tylko głosem, tylko na chwile
I to te gorsze- raczej zwątpiłem.
Zacząłem w siatkę w szkole pogrywać,
By swoje stresy odreagowywać.
Króciutki wypad do Wrocławia,
Co nic nie zmienił, lecz radość sprawiał.
I znów kolejne załamanie,
A w głowie Ania, choć w uszach: A nie.
Październik. Znów mówię sobie to koniec,
Lecz każdą myślą do ciebie gonię,
Chwytam słuchawkę, by wzbić się w górę,
I spadam na łeb, znów wegetuję.
Na szczęście bywają malutkie błyski,
Jest kilka osób tak strasznie bliskich,
I ten aniołek, o blond czuprynie,
To o wspaniałej młodej dziewczynie,
Co pokazała kierunki nowe
Budząc z letargu moją osobę,
Biorąc mój numer telefonu
Niby przy wszystkich, a po kryjomu.
Listopad. W większości kiepskie chwile,
Choć wiem, że cierpię, lecz się nie mylę.
Bo drugiej takiej nie znajdę raczej… (?)
Skaczę przy siatce, pod koszem skaczę
I nawiązuję znajomość nową
Z maratończykiem. – wprost odlotowo.
Lecz każda chwila bez twej osoby,
Kamienne w dół wiodące schody.
A kiedy byłaś ręce mi drżały,
Wnętrze się grzało, oczy skakały,
I wciąż nie mogłem sobie poradzić,
Choć niby silny, tutaj tak słaby.
Lekka choróbka moja i córy,
Mała drobnostka, tylko szczegóły.
Kuzyn wraz z żoną, których poznałem
Na moment świeżością tchnęli, zapałem,
Nową radością, bo ich postacie
W mym małym światku mają swe racje.
Po czym ruszyłem rozwodowe sprawy
To z przyjemnością i bez obawy.
Lecz ciągle wraca myśl o dziewczynie,
Tej wyjątkowej, jednej, jedynej…
Zielone włosy pomóc mi miały
Przywrócić wiarę w me ideały,
Pokazać kilku bliskim osobom,
Że mimo barw tych wciąż jestem sobą.
Po czym znajomych znów całe mrowie
Nie daje zdurnieć do końca głowie,
Która zaczyna nowe pisanie.
Przegrałem ruszając opowiadanie.
Pisząc część drugą tak osobistą,
Że ciężko było pojąć to wszystko
I coraz bliżej byłem zwątpienia,
Chciałem się wyrwać z uzależnienia.
Gdyby nie zjawiał się ten piegusek,
Co dawał tyle czułości, wzruszeń,
Zapewne dawno dałbym już spokój
I czujniej zaczął rozglądać wokół.
Jeszcze sms sformułowany tak,
Że go tylko przyłóż do rany.
To znów aniołek dał znać o sobie,
A ja, no właśnie… i znów po głowie.
Grudzień. Zbyt wiele się nie zmieniło,
Co w dzień pragnąłem nocą się śniło,
Dziwne rozmowy zaczęły męczyć,
Musiałem wyrwać się z tych pajęczyn.
Słowa sprawiały ból coraz większy,
Czekanie zaczęło gasić i dręczyć,
I nie dawałem dłużej już rady,
Bo mordowały mnie te układy.
I jeszcze miesiąc, tak wciąż mówiłem,
A podświadomie w zmiany wierzyłem.
Tak spłynął roczek. Czy był szczęśliwy?
Zerkając dziś z pewnej perspektywy,
Że co nie zabija, czyni silniejszym.
Psychicznie większy, lecz czy mądrzejszy?
Z obawą patrzę na roczek nowy…
Czy wreszcie wypchnę cię z mojej głowy?
ROZWIĄZANIA [MNIE NIE MA… ANEKS DO (L) AME NUE – PIERWSZY LISTOPAD – OSTATNI WIERSZYK O…]
Nie będę darmowym killerem od czarnej roboty.
Wiem łatwo się przyzwyczaić, że kiedy kłopoty
Z furią, lawiny siłą szturmują tamte drzwi
Dzwoni telefon, bo w kolejce kiepskie stoją dni.
A kiedy bywa dobrze znów jestem nikim… zerem…
O przepraszam, ona mówi czasem – przyjacielem.
Nie będę już wymiataczem od czarnej roboty.
Nie zdzierżę! Nie mam siły! Mam swoje kłopoty!
A kiedy znów je miewam rozgryzam je sam.
Bardzo gorzki i cierpki ta znajomość ma smak.
Więc mnie nie ma… Choć chciałem… nigdy mnie nie będzie.
Wreszcie to zrozumiałem, oboje żyliśmy w obłędzie.