CHOINKA (przypowieść „ludowa” przeze mnie ubrana w słowa)

Było to dawno. Sam nie wiem gdzie. Ani trzynasty, ani piątek.
Zanim do puenty dojedziemy, opowiem jaki był początek.
Mikołaj wczesnym rankiem wstał, bo pracy miał bez liku.
Górę prezentów do pakowania lecz mało pomocników.
Gorącej chciał się napić kawy na rozruch – dla kurażu.
Ale niestety traf tak chciał, że w butli brakło gazu.
Więc ruszył aby do swych sań zaprzęgnąć renifery,
A miał w zagrodzie cały zaprzęg: dwie pary, czyli cztery.
Niestety jakiś niedorajda w saniach mu złamał płozy.
Renifer u zepsutych sań przydatny jest, jak kozy.
Mikołaj stwierdził: „Radę dam. Napalę pod kominkiem.”
I dalej, jak gracz do złej gry udaje dobrą minkę.
Bierze siekierę, nagle: Trach! Krew płynie wąską strugą.
No, więc do chaty prędko pobiegł. Nie trwało to zbyt długo.
Już do apteczki biedak sięga. Czuje się jak na stypie.
Plastry skończyły się niestety, pudełko pustką łypie.
I w tym momencie niefortunnym zapukał ktoś do drzwi.
Ech żeby chociaż delikatnie, ale nie: raz. dwa, trzy.
W drzwiach stanął Anioł. Promienieje. Te słowa gromko prawi:
„Serwus! Przywiozłem Ci choinkę, stary gdzie mam ją wsadzić?”
Tego Mikołaj nie wytrzymał: „A wsadź ją sobie w dupę.”
I święty straci swą cierpliwość na przeciwności kupę.
W ten oto sposób się zrodziła tradycja nowa, świecka,
Żeby aniołek był na czubku. Pamiętaj to od dziecka.