Chaos zabija karaluchy piętrzące się wokół,
Zjadliwy jaszczur wyobraźni rani mózg,
Ten rozgrzany do białości w bezsensie trwania.
Jego tryby nie naoliwione trzeszczą coraz niebezpiecznej.
Nie może skasować pamięci! Nie może myśleć bezpiecznie.
Nie może istnieć. Istnieje!
Bezładne słowa układają się w nieskładne zdania bryzgając krwią.
Pająk plącze swą sieć z mistrzowską wprawą zabójcy.
Trzeba żyć. Trzeba jeść. Kosztem czyjegoś ja.
Nietolerancja. Ingerencja. Ignorancja.
Wewnętrzny rozpad zewnętrznego życia.
Nieżywy szczur gryziony zębem czasu.
To gnijące zwłoki codzienności.
Krystalizujący się w czasie obraz rzeczywistości,
Coraz bardziej nierealny, nierzeczywisty,
Splugawiony kłamstwem zbyt oczywistym:
Dziś tylko dzieci są naturalne.
Tylko dzieci płaczą, kiedy płaczą,
Tylko one śmieją się, kiedy się śmieją.
Kurwa, jaka szkoda, że z prawdy się wyrasta.
CZŁOWIECZEŃSTWO
By było dobrze, musi być źle.
Znów myślisz: tak, choć mówisz: nie.
By wygrać z życiem, trzeba by zginąć.
By być człowiekiem, trzeba być świnią,
Lwem, osłem, wołem, a czasem małpą.
By być człowiekiem, ale czy warto?
W PIERIOT
Znów szczyt marzeń mych okazał się dnem.
Nie polecę, skrzydła dawno już podcięte.
Wszystko durnowate, niedzisiejsze,
Nie przeskoczę. Nie zostanę prezydentem.
Gwiazda północy wyznacza kreatywny szlak.
Dalej, gdzie nie ma nic wrednego, skurwysyństwa…
Głębiej, gdzie nie ma nic, złych ludzi brak,
Znika zniechęcenie, zanikają świństwa.
STĄD (DO WIECZNOŚCI) JEDYNYM WYJŚCIEM JEST…
To jest oszustwo, nie potrafię pojąć, jak to jest.
Nie chcę okłamywać siebie, że istnieje sens.
Zawracam. Nie mam siły nowych szukać wyjść.
Spójrz, po drugiej stronie barykady tkwisz.
A mi nie przeszkadza na ulicy czarny kot.
Jakiś piątek trzynastego? Zabobony – tylko to.
Karawana wąską, wyboistą dróżką sączy ślad,
Kusząco się uśmiechasz – wiem, to pozorów gra.
Kropla rosy, marny, szary pył, ziarnko piasku,
Przygniatany ciężarem niekoniecznie moich win.
O dniach chcę zapomnieć, nie pamiętać nocy,
Redukuję plany, nie mam już przyszłości
I nie nazwę nikogo swoim przyjacielem,
Wypluję słowo kocham nim się znów ośmielę
Sto razy, a potem sto pierwszy raz i znów.
Żadnych fantazji, dość bezużytecznych słów.
Rządzi pieniądz, politycy, czarny ksiądz.
Spokój ducha? Święte slogany poszły w kąt.
– Nareszcie – Jak wycharczał dyndający gość
– Jestem wolny, rejteruję, muszę odejść stąd
Do wieczności, tam, gdzie nie ma win.
Prócz win musujących, ale ty tu gnij.
NIEWYPAŁY
Do góry nogami wszystko w kwestii życia.
To sprawa mojego myślenia, nie picia.
Dziś już wiem, kto jest kim i dlaczego,
Kto wrogiem, kto przyjacielem, kto kolegą,
Kogo nie ma i nigdy nie będzie,
Kto mi pomógł, kto opuścił w potrzebie.
Na ulicach mijam ludzi bez twarzy,
Bez duszy migają obrazy
Płytkie, jak w brazylijskim kinie,
Ale minie, z czasem wszystko minie.
U BRAM
W latającej trumnie, jakiś czarny typ
Pomachał mi ręką, został tylko świst.
Czart nadstawia rogi, groźnie bucha dym,
Anioł stoi z boku smutno marszcząc brwi.
Wyskubane skrzydła, u stóp puchu garść,
W dłoni pajda chleba, nawet masła brak.
Zakazany owoc zgnił i z drzewa spadł.
Jak pies ogrodnika: nie da, nie zje sam.
Nie baranku boży – głupi tryku – patrz.
Boskie ideały dawno trafił szlag.
PANI ŻYCIA
Zmysłowa i lekka tak zaglądasz tutaj co dzień.
Twe dłonie zimne, jak śnieg, o dreszcz przyprawiają mnie.
Spojrzenie stalowych oczu przeszywa ciało na wskroś.
Z każdym dniem bliżej ciebie, wiem nie opuścisz mnie,
Czy skończę w piekle czy w niebie na pewno z ręki twej.
Utulasz mnie lekko co noc, ocierasz się o mnie, jak cień.
Ty, która mnie nie zapomnisz. Pani mojego życia – śmierć.
NIE! BO!
Zza firanek nieboskłonu Bóg człowieczka kopie w dupę.
Wstaje biedak, choć dla pana jest zabawką, żywym trupem.
Zagubionym w gąszczu własnych pragnień, snów,
W plątaninie jednokierunkowych, nieraz ślepych dróg,
Czeka na cud, choć po tylu latach wciąż na marne wie
Cuda nie zdarzają się. Oj nie.
NIE LATA
Nie wierz nigdy w lata szczęścia,
Szczęście bardzo krótko trwa,
Jakby splunąć, złapać muchę,
Reszta szarość, bezsens, płacz.
Przechodzimy obok szczęścia,
Niczym ślepcy obok kina.
Dni mijają, my mijamy,
Lata płyną, szczęście mija… (bokiem)
CZEKAJĄC NA BAAM
Nic mnie nie trzyma tu, nic mnie nie ciągnie tam,
Siadam okrakiem na bombie czekając na wielkie baam!
Zdesperowany z wysiłkiem podpalam cieniutki lont.
Trzask tartej o draskę zapałki. Czy długo będzie trwał lot?
Mam dość chaosu, destrukcji, pogoni za kasą, dość zła.
Dążę do ciszy, spokoju, a cisza, to z piachu dach.
A spokój, to kilka desek, robaki i czeluść bez dna,
Jedynym wyjściem jest śmierć, więc niech nadejdzie to baam!