WOJNA (MINISTER ZDROWIA NIE OSTRZEGAŁ)

Zielono, a nie wiosennie.
Zielono, a nie radośnie.
Zielono, a jakoś ponuro, żałośnie.
Zielono inaczej – źle, nieznośnie.
Karabiny, barykady,
Kanonady defilady…
Trupio-zielono – krew na ulicy.
Jakiś gość strzela, a drugi krzyczy.
Śmierć za idee – dzieci niewinne.
Śmierć za slogany – codziennie inne.
Zielono od hełmów – nie tak – źle.
Topór wojenny precz – te kolory mdłe.
Zabijaniu: Nie!
Pokój – nie krew.

SŁOWA

Słowa – przegadane tyle dni.
Słowa – co nie mówią nic.
Mowatrawa – szmer pustynnych hałd.
Słowa – cuchnące, jak kał.
Słowa – raniące, jak nóż.
Mowatrawa – w szumie łanów zbóż.
Słowa – w sosie zwiędłych snów.
Słowa – czasem wrzask, lub krzyk.
Słowa – mówiące, jaj żyć.
Mowatrawa – w plusku śniętych ryb.
Słowa – za zakrętem dni.
Słowa – przelewają się.
Słowa – lepszy uśmiech – gest.

POKÓJ

Pokój, z kuchnią i sypialnią,
By dzieci spały spokojnie,
Z misiem, a nie karabinem,
Bez płaczu, nie znając wojny.

(MINISTER ZDROWIA NIE OSTRZEGAŁ) MON (ĆWICZENIA REZERWY)

Sekundy długie, jak pociąg towarowy.
Sekundy wlokące się, jak pies cherlawy.
Czekając na czekanie liczę trawy każde źdźbło;
Tysiąc, drugi, trzeci, nie, to nie jest to.
Nuda. Rośnie trawa w szumie drzew.
Nuda. Leci ptaszek, rosi deszcz.
Nuda. Siedzę tu już drugi dzień.
Nuda ostrzy zęby, chce mnie zjeść.
Zbyt wiele czasu znów na myślenie,
Na dojrzewanie i z gwiazd spadanie…
Na twardą ziemię w cuchnącą kupę,
Tuż obok groźnych czerwonych mrówek.
Nuda. Rośnie trawa w szumie drzew.
Nuda. Ptaszek w słońcu grzeje się.
Nuda. Leżę tu już trzeci dzień.
Nuda ostrzy zęby, chce mnie zjeść.
Destruktywne prawdy stepują w takt marsza
(Granego przez żołądek)
Nogi w ciężkich buciorach człapią jednostajnie:
Lewa, prawa, kłamstwo, prawda, lewa, prawa.
Azyl, tak daleki, a ja tu, za murem absurdu.
Nuda. Trawa ciągle i szum drzew.
Nuda. Ptaszek gdzieś rozpłynął się.
Nuda. Sterczę tu już trzeci dzień.
Nuda ostrzy zęby, chce mnie zjeść.
Orzełek na czapce ziewa przeciągle…
(Ile nudy można znieść?)
Chaos pachnie wódą w cieniu drzew.
Czemu ciebie nie ma obok mnie?
Przykro. To dlatego nudzę się.
Nuda. Ona nie zwariuje mnie.
Nuda. Siadam, piszę bzdury i jest lżej.

(MINISTER ZDROWIA NIE OSTRZEGAŁ) POLITYCZNA OBŁUDA

Są słowa, jak noże raniące głęboko.
Sztych przebija serce, choć śmieje się oko.
Oko bazyliszka – nie patrz w nie, bo zginiesz.
Zdrada i obłuda – kameleon żyje!
Żyje, wtapia się, kolory zmienia aż do bólu
Lecz nie będzie biały – nie jest doskonały nikt.
Nikt nie wierzy w słowa – cuchnące oddechy.
Wyziewy w oparach, szatańskich wersetów.
Ja też nie dam wiary w te żabie uśmiechy…
Uśmiechy płaskie, żałosne beznadziejne bzdety.
Świat tak ułożony, że zło wciąż króluje,
Forsa rządzi światem i Bogów kreuje.
Źle się dzieje. Zieje z kątów nienawiścią,
A ja żyję, i pieprzę to wszystko…
Wszystko mnie… i słowa, jak noże
Fałszu oceany, morze, i kropla…
Kropla z szali goryczy…
Krzyczy… ryczy…
Łzy… łzy… łzy…
A sny?
Sny?
!

CIAŁO

O tobie i o mnie nucił wiatr…
I tylko chwil cudnych było żal.
Śnieg roztopił zbałwaniałe – widno.
Zostało szare, zmarznięte straszydło.
I nic nowego, tylko pieśń smutną niesie w dal.
Wołanie głupiego, by udręki czas ustał,
żeby spokój dał.
Pozwolił zebrać myśli… po prostu żyć chciał.

(MINISTER ZDROWIA NIE OSTRZEGAŁ) POLITYCY

Politycy wieszają się sami
W jazgocie przedwyborczej reklamy
Wykrzywieni przyklejonymi uśmiechami.
Swą hojnością przerastają Boga…
Mydlić łatwo, ale w oczach fałsz i trwoga.
Szafując bzdurnymi hasłami
Obiecają wszystko, by omamić.
Za awans ze wsi do miast,
„W stolicę” za wielki szmal.
Każdy do koryta dąży,
Każdy wierzy, w to, że zdąży.
Do sejmu, senatu, do władzy…
Po samochód, lepsze układy…
PO, PiS, czy SLD
I kto, tam jeszcze pies to wie.
Nie zdołacie mnie omamić…
Więc dalej! Wieszajcie się sami.
I choć wiem, że ma prośba pozostanie głucha
Wieszajcie się skutecznie – nie klejcie się na słupach.

BURZA

Zainstaluj mnie w kaftanik bezpieczeństwa,
Gdyż opętany złudą życia do szaleństwa
Pragnę gryźć, drapać, chodzić po ścianach.
To skakać, to pełzać znów na kolanach.
Że, co? Że tego nie robię?
Jeszcze nie, jeszcze duszę to w sobie.
Opętany zwariowanym śmiechem
Tylko ściana na niemoc odpowiada echem!
Precz! I znów dno, omamy, fatamorgany,
Precz! I znów się czuję jakby pijany…
Iluzja wolności drażni, płomyk radości dogasa,
Czasami duże jest małe, czasami czarne jest białe,
Jeżeli tylko chcesz… wystarczy chcieć
Wszystko możesz mieć… (gdzieś) tylko chcieć.

JA CHCĘ ZOBACZYĆ

Widziałem twarze, które imitowały żal.
Widziałem twarze, wyobrażające strach.
Widziałem usta proszące o chleba kęs.
Widziałem usta wypluwające grzech.
Widziałem oczy, których obraz mi się śni.
Widziałem oczy wilgotne codziennością dni.
Widziałem miłość pozwalającą trwać.
Widziałem miłość morderczą, jak kat.
Widziałem dłonie, w których nie ma żył
Widziałem dłonie stworzone by bić.
Widziałem zęby zostawione na chodniku.
Widziałem zęby w radosnym uśmiechu.
Widziałem ciała splecione w ekstazie.
Widziałem ciała niesione przez grabarzy.
Widziałem tak wiele, że nie chcę już nic…
Może tylko, jak wciąż trwają twe szczęśliwe dni.

CIĄGNIJ

Są sprawy, które spędzały mi z powiek sen…
Pół roku temu – dziś pusty śmiech.
Są miejsca, do których dążyła każda myśl…
Pół roku temu – lecz już nie dziś.
Są ludzie, przez których rozpacz darła mózg…
Pół roku temu – dziś zaległ kurz.
To anioł mój stróż tak ze mnie drwi…
Pcham, a trzeba ciągnąć zamknięte drzwi.
Gdy codzienność wali w skroniach szarością dni
Ja na złość sobie budzę się co świt.
Z pytaniem: Którędy? Którędy ruszyć mam?
Czy płynąć z nurtem, czy wybrać kamienisty szlak?
Czy być przytakiwaczem, czy swoje zdanie mieć?
Pokornym być, jak cielę, czy ostrym, być jak lew?
A anioł mój stróż znów ze mnie drwi…
Ja jednak w końcu otworzę te drzwi.