FURIA

Kiedy pazernie słowa wyrywa
(Jak) fakir w pokrzywach
Na barykady z kosą naciera
(Jak) rozum Leppera
A z twarzy krwawy ogień bucha
(Jak) flaga komucha
Niczym po śliwkach popitych wodą
Złości urodą
Pod mózgu osłoną lśni potylica
(Jak) lodu tablica
Długaśną ciągną troski falą
(Jak) włoski makaron
Emocje ujście muszą znaleźć
(Jak gówno) fekalia w kanale.

ZADRY I ZADZIORY (wersja dziewczynki do Baj-Adrianek)

Żyję w swoim małym świecie i nie pragnę go rozszerzać.
Niepokorne ze mnie dziecię. Umiem kąsać, oraz wierzgać.
Drążę temat jeśli pragnę o czymś mocno się przekonać,
I nie łatwo się mnie nagnie, chociaż łatwo mną sterować.
Dobrym słowem zdziałasz wiele, tylko nie mów mi, że muszę.
Jestem wiernym przyjacielem, tu potrafię oddać dusze.
Żem nieskromna? To nie prawda. Znać swą wartość nie jest grzechem.
Choć w mym sercu siedzi zadra, często bucham gromkim śmiechem.
Że złośliwiec ze mnie wielki? Tej przywarze nie zaprzeczę.
Umiem też pokazać rogi. Czasem coś bez ładu klecę.
Jak już kocham – całą sobą, od pięt, aż po czubek głowy,
Gdy to robię, choć tak rzadko bywam typem wywrotowy.
I choć nie wiem czemu dzisiaj jeszcze bardziej się obnażam,
I czy mego życia misja nie wymaga rąk lekarza.
Ciągle wierzę w ideały, które większość z was olała.
Będę twarda, jak ze skały chociaż jestem taka mała!

TO SE NE WRATI II

Szlakiem wspomnień wyruszyłam dziś,
Do wspaniałych i bezchmurnych dni.
Do księżniczek, których strojnych szat
Z zasłon mamy zazdrościł mi brat.
Do napoi z kwiatów chabrów, polnych łąk,
Kolorowych od farb twarzy, czasem rąk.
W ślad za wózkiem, w którym płakał mały miś
Grupa dziewcząt – widzę jasno to, jak dziś.
Tak beztroski zdawał się ten świat,
Pełen fantazji i humoru cały nasz.

ZNACZENIA (PUNKTU SIEDZENIA) (wersja na wieczór Baj-Adrianki)

Świat z różnych stron wygląda inaczej,
Niektóre słowa mają wiele znaczeń.
Każdy posiada swój punkt patrzenia.
Te same twarze, a inne spojrzenia.
Weźmy na przykład taki orangutan…
– To małpa, człekokształtny brutal.
Ty patrzysz z przodu, owłosiona klata,
Władcze spojrzenie, jak u pirata,
Uśmiechnięta morda od ucha, do ucha
I sprawia wrażenie, jakby stał, i słuchał.
Miła prezencja i tak zwinny w ruchach,
A patrząc w głąb to tylko mięsa kupa.
Dlatego wiele spraw widzimy inaczej,
Niby ten sam obraz a tak wiele znaczeń.
Na pozór, ta sama postać z przodu i z tyłu,
Dla ciebie miło, a dla mnie nie miło.
Dla ciebie ciepła małpa – orangutan,
A dla mnie, ot po prostu mięśniak – dupa.

NAIWNY WIERSZYK OPTYMISTYCZNY 1 1/2 (wersja do wieczoru Baj-Adrianki)

Chciałbym napisać optymistyczny wierszyk,
Lecz o czym pisać, że pada deszczyk?
Że w starej szafie demon się schował?
Że szampan znów się wybąbelkował?
Że myśli goni po czaszce mrowie?
Orzeł koronę nosi na głowie?
Że kwitną kwiaty i rosną drzewa?
Że hipopotam wesoło śpiewa?
Że lata motyl, że muchę bzyka?
Że pies nie gonił dziś ogrodnika?
Że są pieniądze, miłość i zdrowie?
Że dziś jest lepiej, choć było gorzej?
Że nie stukł się mój słoń z porcelany?
Że rekin nie był potem zalany?
Że piekarzowi wyszedł majstersztyk
Coś podejrzany dziwnie ten wierszyk.
A w czym optymizm tkwi tego wiersza?
W tym, że kończymy. Ja idę pierwsza.

KOŁYSANKA

Wczoraj zmarłem – dzisiaj żyję.
Wpijam zęby w szczupłą szyje.
Krwi utoczę w nocy czerni.
Siedzę w kucki na portierni.
Grabarz robi obchód nocny.
Stryczek z kosą jak pomocnik.
Trupia główka w grobie wyje
Głosem wilka. Wąż się wije.
Aaa kotki dwa.
Na cmentarzu w dzień strach spać.
Za to w nocy świat uroczy.
Strzygi w knykciach niosą kocyk.
Siny Franek z krwi kałuży
Wyjął pismo: „Żyjmy dłużej”.
Sęp wyruszył już na żer.
Nad padliną stado hien.
Pierścień z palcem łańcuch z nogą
Ząb z protezą – odlotowo.
Aaa kotki dwa.
Ile trumien kryje las?
W prosektorium będzie bal.
Taki bal, aż strach się bać.
Topielice przy gromnicach
Lśnią bladością swego lica.
Zombi na puzonie gra:
„Wstań powiedz nie jesteś sam.”
Strach na gwoździu się powiesił.
Jaś pedofil szuka dzieci.
Aaa kotki dwa.
Czarne koty – czarna msza.
Na bogato w środku nocy.
Nasz cmentarzyk jest uroczy.
Sekcja zwłok już się zaczyna.
Na organach ktoś przygina.
Gdy nie będziesz w nocy spał
Zabierzemy cię na bal.
Coś szeleści, sześć, sześć, sześć,
Młody wampir chce coś zjeść.
Aaa kotki dwa.
Śpijcie dziatki póki czas.

CHOINKA (przypowieść „ludowa” przeze mnie ubrana w słowa)

Było to dawno. Sam nie wiem gdzie. Ani trzynasty, ani piątek.
Zanim do puenty dojedziemy, opowiem jaki był początek.
Mikołaj wczesnym rankiem wstał, bo pracy miał bez liku.
Górę prezentów do pakowania lecz mało pomocników.
Gorącej chciał się napić kawy na rozruch – dla kurażu.
Ale niestety traf tak chciał, że w butli brakło gazu.
Więc ruszył aby do swych sań zaprzęgnąć renifery,
A miał w zagrodzie cały zaprzęg: dwie pary, czyli cztery.
Niestety jakiś niedorajda w saniach mu złamał płozy.
Renifer u zepsutych sań przydatny jest, jak kozy.
Mikołaj stwierdził: „Radę dam. Napalę pod kominkiem.”
I dalej, jak gracz do złej gry udaje dobrą minkę.
Bierze siekierę, nagle: Trach! Krew płynie wąską strugą.
No, więc do chaty prędko pobiegł. Nie trwało to zbyt długo.
Już do apteczki biedak sięga. Czuje się jak na stypie.
Plastry skończyły się niestety, pudełko pustką łypie.
I w tym momencie niefortunnym zapukał ktoś do drzwi.
Ech żeby chociaż delikatnie, ale nie: raz. dwa, trzy.
W drzwiach stanął Anioł. Promienieje. Te słowa gromko prawi:
„Serwus! Przywiozłem Ci choinkę, stary gdzie mam ją wsadzić?”
Tego Mikołaj nie wytrzymał: „A wsadź ją sobie w dupę.”
I święty straci swą cierpliwość na przeciwności kupę.
W ten oto sposób się zrodziła tradycja nowa, świecka,
Żeby aniołek był na czubku. Pamiętaj to od dziecka.

POCHMURNY KARP

Miałem sen, że jestem karpiem na Święta.
Że z siekierą jakiś gość mnie gania po piętrach.
Spływam stąd jak krew wąską strugą…
A, że działo się to we śnie trwało długo.
On wciąż pędził i na życie me dybał.
Ja krzyczałem lecz tak niemo jak ryba.
Tak błagały o litość me oczy.
Uciekałem… prawie bym się zmoczył.
Blady pot miałem rankiem na skroni.
Berek. Morderco niech Ciebie karp goni.

KTO? (szukajcie, a znajdziecie) WERSJA I

DO CZYTACZY:
W tym głupim wierszyku ukryłem kilka znanych nazwisk, jeśli masz ochotkę poszukać, zapraszam. Schowałem ich tutaj dwudziestu czterech: sportowców, polityków, piłkarzy, ale może znajdziesz
więcej. Figura się nie liczy.

Żar tak buchał, że figowy listek, to zbyt wiele.
Bil wziął zamach, o w skitlesa zmienił żelek.
Eros, sam Bóg miłości z hukiem spadłby z nieba,
Zamieniłby się miło Szazy głosem śpiewał.
A chłopaki goło tak, wałęsali się po plaży,
Po to przecież lato jest, by tyłki smażyć.
Z ciepłą flaszką mazowieckiej pod pazuchą,
Bo nie każdy to wytrzyma – taką suchość.
Jan dał nura w otchłań jego raj, to woda.
Król lew wystawił pazur, ale zaraz schował.
I tak szli, i szli, a słońce dalej grzało,
I myśleli jedna? Może drugą by się zdało?
Aż pod palmą, gdzie fig góra wielka cała,
A na drzewie jeszcze jedna dojrzewała,
Fur bananów Pitagoras nie policzy,
Mandarynek było tyle, że nie wyśnisz.
Daję słowo, to był chyba świata rekord.
Eksplozja, czar owoców, lecz to nie to.
Soku staw, gdyby z nich wyjąć.
Wymyślili. Zróbmy tu, na miejscu wino.
Bil skasował ze smakiem swój ostatni żelek
Ryk orał przestrzeń, krzyk brzmiał: Przyjaciele!
Idziemy w cień palm drożdże już są,
Wal, teraz szansę masz – wyciskaj sok!
Jak z boksera w ringu płyną siódme poty,
Niedziela nie dzisiaj jest mila roboty.
Miażdżyli, kroili, gnietli – balon obok stał.
I rwali, wyciskali – los każdemu szansę dał.
A wieczorem obejrzeli się za siebie.
Księżyc świecił, pełnią szkieł. Jest, jak w niebie.
Trzaska gałąź dołożona do ogniska,
Bucha dym, na plaży radość dzika.
A gaj ostatni – dziś już takich nie ma.
Szumi swoją pieśń, i koniec – Sie ma!

KTO? (odkryte) WERSJA I

Żar tak buchał, że figowy Listek, to zbyt wiele.
Bil wziął Zamach, o w skitlesa zmienił żelek.
ERos, sam Bóg miłości z hukiem spadłby z nieba,
Zamieniłby się Miło Szazy głosem śpiewał.
A chłopaki Goło tak, Wałęsali się po plaży,
Po to przecież Lato jest, by tyłki smażyć.
Z ciepłą flaszką Mazowieckiej pod pazuchą,
Bo nie każdy to wytrzyma – taką suchość.
Jan dał nura w otchłań Jego raj, to woda.
Król lew wystawił Pazur, ale zaraz schował.
I tak szli, i szli, a słońce dalej grzało,
I myśleli jedna? Może drugą by się zdało?
Aż pod palmą, gdzie fig góra wielka cała,
A na drzewie jeszcze jedna dojrzewała,
FUr bananów Pitagoras nie Policzy,
Mandarynek było tyle, że nie wyśnisz.
Daję słowo, to był chyba świata reKord.
Eksplozja, czar owoców, lecz to nie to.
Soku staw, gdyby z nich wyjąć.
Wymyślili. Zróbmy tu, na miejscu wino.
Bil skasował ze smakiem swój ostatni żelek
RyK orał przestrzeń, krzyk brzmiał: Przyjaciele!
Idziemy w cień palm drożdże już są,
Wal, teraz szansę masz – wyciskaj sok!
Jak z boksera w ringu płyną siódme poty,
Niedziela nie dzisiaj jest Mila roboty.
Miażdżyli, kroili, gnietli – balon obok stał.
I rwali, wyciskali – Los każdemu szansę dał.
A wieczorem obejrzeli się za siebie.
Księżyc świecił, pełnią szkieł. Jest, jak w niebie.
Trzaska gałąź dołożona do ogniska,
Bucha Dym, na plaży radość dzika.
A Gaj ostatni – dziś już takich nie ma.
Szumi swoją pieśń, i koniec – Sie ma!