Życie, jak więzień w ciasnej celi.
Przyszłość z przeszłością w ciągłej walce.
Gdy teraźniejszość nie istnieje,
czas znów przecieka mi przez palce.
Zaglądam do wnętrza samego siebie
przez lustra taflę na drugą stronę…
A tutaj wszystko takie proste,
i wszystko z górki… Nic nie jest strome.
Myśli się suszą pod sufitem,
gdy w wyobraźni miękkiej chmurze
Dusza beztrosko lewituje,
pływa, unosząc się hen w górze…
Tu nikt nie świeci mi po oczach,
i nikt do uszu słów nie wtyka,
A ja wysoko ponad smutkiem,
mój obłok buja, jak lektyka
Już tylko tutaj sens znajduję
przystań pogodną, co po burzy
Tuli ciepłymi omamami,
zabiera ból, pomocą służy.
Lecz muszę wracać do swej klatki
i tam niemrawe wlec godziny.
Znowu z nostalgią patrzeć w okno
czekając szczęścia, końca zimy.
NA TRWOGĘ
Uderz w dzwon – roztrzaskaj czaszką dusze!
Uderz w dzwon – na trwogę miałkich wzruszeń!
Uderz w dzwon – by wróg nie podszedł skrycie!
Uderz w dzwon – znów pobudź serca bicie!
Uderz w dzwon – gdy krew strumieniem płynie!
Uderz w dzwon – niech całe zło przeminie!
Uderz w dzwon – kolejny wyślij bodziec!
Uderz w dzwon – by nowym łzom zapobiec!
ŻE-ŁOBNY
Że w poprzek, że ciągle nie w tą stronę…
Żetem, że czasy pokręcone.
Że ból? Żebrzę o skrawek nieba.
Żelazne kraty, że trudno ich się nie bać.
Że nic, że nic nie znaczą słowa.
Że mdli, że chce się wymiotować.
Że echo, że krok samotny słyszę.
Że głód, że wciąga otchłań liter.
Żer złych, żer wiąż nienasyconych…
Że świt. Zjadają swe ogony.
Że chcę, że o tym jednak nie wiem…
Żegluję, dryfuję czując eden.
Żegnajcie, nie traćcie więcej czasu.
Żegnajcie bez fanfar i hałasu.
Że pusto, że grosza nie jest warte,
Że padłem –już nowych puszcza starter.
LEKKI ODDECH
Zabierz mi głos i wytrąć pióro szaleństwu nie daj rozwinąć skrzydeł,
By nie powstało kolejne dzieło pełne zła, mroku, wirów, straszydeł.
Daj mi nadzieję, wiarę i siłę, czekanie zamień w stan szczęśliwości.
Niech nic nie boli, nic nie doskwiera, zlikwiduj stany snu w samotności.
Blaskiem rozjaśnij mej duszy mroki. Znajdź nową siłę moim pacierzom.
Daj radość nocy, południa, ranka, pozwól stać pośród tych, którzy wierzą.
K.W.A. BABCI
Gryzie sól moje oczy
Ciągnie ciało do nieba
Zżera ból moje myśli
Ale babciu czy trzeba?
Wieje wiatr w mojej głowie
Pada deszcz w mojej duszy
Dusi gaz moje nozdrza,
Ale babciu czy musi?
AMNEZJA
Zdejmij ciężar z moich barków, plecom pozwól wyprostować.
Zabierz myśli mych rozterki, by już nie bolała głowa.
Oczom pozwól widzieć tyle, ile widzi moja dusza.
Daj mi szansę na istnienie nie każ nową drogą ruszać.
Jeśli jednak mam dziś zwątpić w czyste gesty, dobre słowa
Proszę otwórz swe przestrzenie, bym nie musiał pokutować.
Bo dreptania mam już dosyć, błagam zabierz mnie do siebie
Spełnij tę jedyną prośbę choćbym nie miał skończyć w niebie.
PROWOKATOR
Chcę wyrażać swe myśli nawet słowem wulgarnym:
Czarnym, smutnym, ponurym, ostrym, żywym, legalnym.
Chcę wyrażać swe myśli w sposób iście nachalny.
Nawet rymem najprostszym: częstochowskim, banalnym.
Chcę obudzić demony, zaściankowość i wiochę,
W gówno chcę wsadzić kija – niechaj śmierdzi choć trochę.
Do myślenia chcę zmusić – dajcie małą godzinkę.
Choćbym życie miał stracić, zdenerwować rodzinę.
Słów się żadnych nie boję, dziś nie straszne, jak ZOMO,
Moherowe berety, niech w swych grzechach utoną.
Moje serce jest czyste i intencje mych czynów:
Niszczyć niegodziwość zwalczać skurwysynów
Ja nie żyję na pokaz, diabła bać się nie muszę
Mego pióra używam niczym Robin Hood kusze.
Chcę wyrażać swe myśli nawet słowem beztroskim.
A ten wierszyk to taki mały i figlarny dowcip.
FOBIE
Zdejmij z głowy ciężki balast nieprzespanych twardych nocy.
Daj małego chociaż jaśka do okrycia cienki kocyk.
Nie wyganiaj sennych marzeń pchając myśli wciąż ponure.
Daj otuchę i nadzieję choćby w nierealną bzdurę.
KOGEL MOGEL
Jak przewidzieć, w którą słoń się ruszy stronę?
Skąd mam wiedzieć, że nie zmiecie mnie ogonem?
Skąd mam wiedzieć, że nie krzyknie na mnie ryba?
Że ludojad, na me zdrowie dziś nie dyba?
Skąd mam wiedzieć, że nie rośnie mi poroże?
I skąd wiedzieć, że minąłem właśnie dworzec?
Skąd wziąć pewność, że nie przyjdzie do mnie góra?
Że świat nie jest, jak śliwkowa konfitura?
I Skąd wiedzieć, czy kogucie są te jajka?
Pewne, że jak życie pokręcona jest ta bajka.
TREN I (TRĄD)
Grzebię żywych i bezczeszczę
Wegetuje w pustym mieście.
Wydrapuję oczy złudzie
Wokół cienie. Gdzie są ludzie?
Nie dostrzegam znaków bożych.
Chciałbym w trumnie się położyć.
Ogień płonie w mojej głowie
Płynie mocz i myśli mrowie.
Zadra niczym pal u Azji,
Znów ktoś w dupę chce mi włazić.
Ciągnę sznur, bo wszystko zwisa
Jak przez pomnik biegnie rysa.
Grzebię obraz mej przyszłości
Tam gdzie dusza białe kości
Nie ma słów kolory bledną
Coraz bardziej wszystko jedno
Grzebię żywych i chcę jeszcze
Mijam mur w morowym mieście.