BÓLUB

Zanikam, uciekam stąd.
Wybywam. Skąd tu ten swąd?
Jak dym wydymiam się.
Rozpościeram, nie ma mnie!
Nawet pół i nic… Jest ból.
I nic, nawet nie pół.
Po prostu nie ma mnie.
Rozpościeram, jak dym wydymiam się.
Wybywam, to nie mój dom.
Zanikam, uciekam stąd…

ROZSĄDKU (WRÓĆ)

W pustostanach mego mózgu, na krawędzi jawy, snu
Pragnę patrzeć w twoje oczy, choć to ciągle sprawia ból.
Ręce nieświadomie robią ruch… głowa jeszcze czuwa: Stój!
Cofa rękę. – Jak długo? Na ile wystarczy sił?
Mały ruch… Rozsądku wróć! Trzeba z tym żyć?
I myśleć, że nie… Nawet, jeśli tak…
I myśleć, że nie… Kiedy twoja twarz…
I wierzyć, że nie… Lub nie wierzyć w nic…
I znów zacząć być, nawet jeśli ty… jesteś tu
Rozsądku, pomóż mi wstać! Rozsądku wróć!

GIN

Kiedy nostalgia i złość targa mnie,
Ciągnie za rękaw, chcąc zabrać chęć.
Kiedy nie widzę przyjaciół mych,
Przyjaźń? To słowo nie znaczy nic.
Otwieram wtedy lubuski gin,
Dwie kostki lodu, tonic – to my.
Gdy za oknami siarczysty mróz,
A tu tak ciepło i w dłoni szkło,
Kiedy ni śladu ludzi złych,
Po prostu siedzę i sączę gin…
W przestrzeni błądzą oczy me,
A moje myśli są gdzieś hen…
Nie straszny mróz i co tam wiatr,
Gdy w dłoni gin – bajeczny świat!

NA SKRZYDŁACH

Na skrzydłach chciałbym do ciebie gnać,
Mimo, że wiatr wciąż smaga twarz,
I sypie grad, nadciąga mróz
Twych oczu chłód wciąż sprawia ból.
Twe twarde serce spycha mnie w noc…
Nie dasz mi szczęścia choć masz tę moc.
Na skrzydłach chciałbym do ciebie gnać…
Nie mogę, bo tylko różki mam.

METAMORFOZA

Dopadasz mnie jadem swoich słów,
Powalasz, wprost ścinasz mnie z nóg.
Nie słyszę, choć bardzo bym chciał.
Głowa płonie, krew sączy się z ran.
Odpadam! Coraz trudniej z tym żyć.
Wciąż milczę, a chce mi się wyć.
Lecz nic to! Jakoś radę sobie dam!
Jak Feniks z popiołu, a z nasiona kwiat,
Odrodzę się, w szczęściu będę żyć!
Zwyciężę! Nie złamie mnie nikt!

HOMO-TECHNO

Zabrali miłość, utopili we łzach
Zgładzili nadzieję, głowę ściął jej kat.
Z rozkwieconych łąk został popiół, pył.
Wypalili słowami ogień uczuć swych.
Szarość, czerń i biel – wyblakł jakoś świat.
Wolno w trybach życia przemielił ich czas.

MOJA WALKA

Właściwie coraz mnij się chce,
Bo z czasem – kiedyś, już się wie,
Że życie, to jest przemijanie,
Że ciągle trwa ze śmiercią taniec.
Już od kołyski – Taki los,
Gdy się wyciera pierwszy włos,
Gdy wylatuje pierwszy ząb,
To już początki końca są.
Z kropelką krwi, kolejną łzą,
Skrawkiem paznokcia, nadciąga zgon.
Powolne, monotonne umieranie,
I do ostatniej deski – zamęt…

Ł.GACIE

Kiedy ludzka naiwność, ponad rozum lata,
Rozum w dziwny letarg popadł – ciężko śpi,
A sen sterowany w iluzję, koszmary,
Koszmarnie iluzoryczny, szary życia syf.
Łopatą do głowy pchają prawdy nowe,
Chociaż stare jeszcze w dupie masz.
Tą nową metodą oni ci dowiodą,
Że cudne jest życie wśród prawd.
A jest ich trak wiele, że każdy ma swoją,
Dlatego ich akcję bardzo kiepsko stoją.
Giełda zasypana. Nikt ich nie chce brać,
Leży cały pakiet – grać w prawdy, to łgać.

BU(N)T – CZYLI Z GLANA

Nie, nie zamkniesz, moich myśli w sztywne ramy.
Umysł mój pozostanie wciąż nieokiełznany.
W mojej czaszce chmurne myśli wciąż się tłuką.
Chaos. Krwi, jak w Sarajewie – wprost nieludzko.
Choć przeważnie czarne biją te różowe,
Ty nie wnikniesz, nie ingeruj w mą połowę.
Pod kopułą bunt, anarchia – daję głowę,
Więc zawracaj, krocz z wszystkimi. Nic nad normę!
I sam nie wiem, skąd się tyle tego bierze,
Lecz nie legnę i nie złożę jej w ofierze:
Lepszym, czasom, nowym kłamstwom, starym łgarzom.
Nie położę moich myśli na ołtarzu.
I nie będę, tak, jak struś już głowy chował.
Gniew wyleciał z mojej karmy, wyparował,
Powolutku, tak, jak spirytusu plama.
Tyś potężna, lecz nie rzucisz mnie na kolana.
Choć spakujesz moje rzeczy w jeden karton,
Moje myśli będą wciąż otwartą kartą
I nie pójdę z góry wyznaczonym szlakiem,
Lecz wokoło z sensem wciąż na bakier.

ALERGIA

Głowa chodzi mi na wszystkie strony,
Pięści ubijają zęby – rytm szalony;
Oczy nieświadomie zimne, jak słup soli.
Serce pulsujące gnijąc, śmierdząc boli,
Światło tli się, jakieś oczy w końcu korytarza.
Mózg przeraża! – Mam uważać. – nie uważam.
Słoń przebiega drogę na paluszkach
Środek miasta – Dżungla! Dzika puszcza!
Puszcza zawór, język bezpieczeństwa.
Kurwa! – Mam nie skręcać! – jednak skręcam!
Kanonada! W uszach ciągły szum katiuszy,
W gardle dusi, gdzie bym się nie ruszył…
(Gówno!)
I znów łańcuch ściąga mnie z obłoków,
Ręka przyjaciela ciągnie do rynsztoku!
Dosyć marzeń! Chcę tam wrócić! Muszę!
Ja się duszę! Duszę!
Oddam dusze!